Od Pendereckiego do… Pendereckiego

Dziś w cyklu Scena Muzyki Polskiej w Filharmonii Narodowej wystąpiło Ciepliński/Bies Duo, czyli klarnecista Andrzej Ciepliński i pianista Tymoteusz Bies.

Poznali się studiując w Katowicach (obaj te studia ukończyli z wyróżnieniem) i wówczas zaczęli owocną współpracę. Później ich drogi nieco się rozeszły – pianista pozostał na Śląsku, a klarnecista przeniósł się do Warszawy. Ale po kilku latach przerwy wrócili do wspólnego grania. Parę lat temu nagrali debiutancką płytę, która otrzymała nominację do Fryderyka. Grywali ten recital w różnych miejscach, np. tutaj. Później jeździli jeszcze z takim programem (szykują się do drugiej płyty, z sonatami Brahmsa). Dzisiejszy zestaw, też przeznaczony do szerszego prezentowania (Scena Muzyki Polskiej to akcja NIMiT-u, który wspiera koncerty z muzyką polską w różnych miejscach), ma to i owo wspólnego z repertuarem pierwszej płyty: utwory Pendereckiego na początek i na koniec, a w środku Sonata op. 28 Wajnberga.

Do polskiego programu muzycy dodali jeszcze nasuwające się w sposób oczywisty Preludia taneczne Lutosławskiego, będące niezłą paralelą do o dwa lata późniejszej studenckiej Sonaty Pendereckiego, też jeszcze neoklasycznej, oraz opracowane przez Biesa na klarnet i fortepian Pieśni księżniczki z baśni Szymanowskiego. To był świetny pomysł, bardzo wzbogacający literaturę klarnetowo-fortepianową, której przybył w ten sposób odpowiednik (w pewnym stopniu) Mitów czy też fortepianowych Masek: kapryśne biegniki, egzotyczne skale, rozmarzony nastrój. Tak się to podobało, że jedną z pieśni muzycy zagrali również na bis.

Preludium na klarnet solo Pendereckiego z 1987 r., nastrojowe i kontemplacyjne, stanowiło świetny wstęp do programu, przed pierwszą dużą kulminacją, jaką była sonata Wajnberga. To dzieło z 1945 r. jest melodyjne, melancholijne, z powracającymi motywami żydowskimi, zwłaszcza w środku części drugiej i w finałowym Adagio. Temat drugiej części, nawiasem mówiąc, jest niemal identyczny z I Got Plenty O’ Nuttin’ z Porgy and Bess Gershwina, co wydaje się niespodzianką, podobnie jak zwariowana fuga na temat irlandzkiego tańca w finale Kwintetu fortepianowego wcześniejszego o rok od sonaty. Można się dziwić, skąd takie rzeczy do Wajnberga w odciętym od świata Sowieckim Sojuzie, ale przecież młody Mietek przed wojną robił za tapera, komponował i grał na żywo w filmach, więc był na pewno zorientowany w trochę lżejszej muzie (Porgy and Bess jest z 1935 r.). Dziś jednak duet nie przydał temu tematowi swingu. Ale nie szkodzi, skojarzenie nie musi być tak oczywiste.

Obaj muzycy to prawdziwe osobowości, a przy tym całkiem od siebie odmienne: klarnecista jest raczej skłonny do liryzmu i refleksji, pianista temperamentny, momentami niemal drapieżny. Każdy z nich jest znakomitym solistą (po tegorocznym Konkursie Chopinowskim zrozumiałam, że 10 lat temu Bies również padł ofiarą „klątwy pierwszego wykonawcy”, i to szczególnie niesłusznie). Ale w duecie uzupełniają się znakomicie. Aż żal, że koncert trwał tylko godzinę, ale taka jest formuła tego cyklu.

Reklama