Najpierw profanum, na koniec sacrum
Wykonawców obu koncertów ostatniego dnia festiwalu Actus Humanus Nativitas łączy pewna skłonność do teatralności, ale w każdym przypadku inna.
Można domyślać się po nazwisku, że Kiya Tabassian ma korzenie ormiańskie, ale z urodzenia jest Irańczykiem z Teheranu, a jako nastolatek przeniósł się z rodziną do Montrealu. Jeszcze w kraju urodzenia uczył się na setarze, perskim instrumencie strunowym – to typ małej lutni o długiej szyjce. Gra na nim do dziś, ale także śpiewa. Przyjechał z założonym przez siebie zespołem Constantinople z zaprzyjaźnionym, dobrze nam znanym Marco Beasleyem. Idea przedstawionego przez nich programu pt. Il ponte di Leonardo była piękna: nawiązywała do projektów mostów na Bosforze, jakie stworzył Leonardo da Vinci dla sułtana Bajazyda II, ale oczywiście projektów nie zrealizowano (zapewne były niemożliwe do wykonania w tamtych czasach). Koncertowy most był więc po prostu mostem muzycznym, międzykulturowym, z okolic tamtych czasów: XIV i XV w., choć trochę eklektycznym: z Włoch ze strony Marca do poezji nie tylko związanej z późniejszym Stambułem, lecz także perskiej, ze strony Kiyi. Ale przecież obaj artyści są „eklektyczni” już z urodzenia (Marco jako pół-Anglik, pół-Włoch)
Wieczór był bardzo intensywny emocjonalnie, tym bardziej, że w zapowiedzi koncertu zostało ogłoszone, że Marco Beasley postanowił zawiesić swoją karierę. Wyglądał rzeczywiście na zmęczonego, przygaszonego; nie był to ten dobrze znany nam żywioł (z wyjątkiem bisu – taranteli, ale tylko na chwilę), teatralność mniejsza niż kiedyś, ale głos wciąż dobrze postawiony, słychać profesjonalizm. Czasem opuszczał zwrotki lub wersy, ale też zdarzało się, że robił to z całą premedytacją, bo owa zwrotka była nieprzyzwoita. Był też bardzo wzruszający moment, gdy obaj śpiewacy bez akompaniamentu śpiewali jednocześnie dwie pieśni, włoską i perską – każdy po frazie, jakby rozmawiając ze sobą. Po czym się uściskali.
Ostatni koncert, w Centrum św. Jana, to kolejna „wizyta przyjaźni” obecnego dyrektora muzycznego Misteriów Paschaliów, Vincenta Dumestre’a, z Le Poème Harmonique. Niespodzianka z Bachem. Dumestre jako perfekcjonista przez wiele lat unikał dyrygowania muzyką tego kompozytora, którego zresztą uwielbia, ale uznał kiedyś, że musi do niej dojrzeć. No i najwidoczniej dojrzał. A przy tym zademonstrował to, co dla niego ważne: kreowanie nastroju, także przez ścisłą i drobiazgową reżyserię świateł. To było naprawdę imponujące, zwłaszcza początkowa kolęda Erharda Bodenschatza (1576-1636), w której na początku, z całkowitej ciemności nagle snop światła padł na solistkę stojącą na chórze nad estradą, a potem nagle zabrzmiał kwartet wokalny z boku kościoła. Ponadto preludiowanie na pozytywie zręcznie wypełniało czas podczas zmian w ustawieniu muzyków. Nie mówiąc o tym, że wykonanie w ogóle było perfekcyjne. Głównym punktem programu był Magnificat Bacha, ale w wersji pierwotnej, w Es-dur, z powstawianymi kolędami i chorałami po niemiecku. Dopiero później kompozytor zmienił tonację utworu na D-dur i oczyścił z dodatków, ale tamta wersja zabrzmiała po raz pierwszy w lipskim kościele św. Tomasza. Zapewne nie było takiej gry świateł – to naprawdę wiele daje.
I tak zakończył się festiwal. Program następnego jest już tutaj. Wrzucony też już został program Misteriów Paschaliów. I znów kłopot z wyborem…
PS. Jeśli ktoś był na Sokołowie i ma ochotę się wypowiedzieć, to proszę bardzo.