Concerto Köln gra Ślązaka

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Grzegorz Gerwazy Gorczycki (wł. Gorczyca) urodził się w Bytomiu (a właściwie w Rozbarku, który jest dziś dzielnicą Bytomia). Pamięta się go jednak i kojarzy głównie w związku z Krakowem, gdzie trafił po studiach w Wiedniu i Pradze, a najwyższą funkcją, jaką pełnił, było kierownictwo kapeli katedralnej (pełnił też wiele innych, kościelnych). Zapowiadający na koncercie jego utworów w Mikołowie wciąż tytułował go „ksiądz Grzegorz Gerwazy Gorczycki”, co mnie prawdę mówiąc trochę raziło, bo czy ktoś zapowiada utwory „księdza Antonia Vivaldiego”? Kompozytor to kompozytor. Choć jego twórczość, w każdym razie ta zachowana, to wyłącznie muzyka religijna.

Podkreślano tu również intensywnie jego śląskość. Ale to nic dziwnego, że czyniono tak w jego rodzinnych rejonach, zwłaszcza na koncercie inaugurującym XXI Mikołowskie Dni Muzyki. Muszę powiedzieć, że jestem zbudowana frekwencją – największy kościół miasta (Bazylika św. Wojciecha) był pełen. O wyrobieniu tutejszej publiczności mówi też fakt, że nikt nie wyrywał się do oklasków w środku utworu, co przecież i w stolycy się zdarza. A w tym wypadku byłby nawet pretekst, bo całość została pokawałkowana: każda z części obu utworów, Conductus funebrisCompletorium, została poprzedzona wygłoszeniem tekstu w tłumaczeniu polskim z ambony przez aktora Andrzeja Lajborka. To było straszne: w założeniu chodziło tylko o to, by słuchacze wiedzieli, o czym mówi tekst; jednak aktor poczuł swoje pięć minut i odwalił tak patetyczne kiczowisko, jakby był co najmniej Savonarolą.

To był najgorszy element tego koncertu, bo jeśli chodzi o stronę muzyczną, to było dużo lepiej. Concerto Köln nie miało za dużo czasu na próby, intensywne dwa dni, ale już było w stanie nadać partyturom Gorczyckiego dodatkowej świeżości i swobody (w tym trochę barokowych ozdobników, co wyrwało tę muzykę ze sztywniactwa, z jakim nierzadko się ją wykonuje). Świetny był moment w Conductus, kiedy była mowa o Sądzie Ostatecznym – trąbki znakomicie podkreśliły atmosferę.

Porządną robotę wykonał też Poznański Chór Kameralny. Z solistów najbardziej satysfakcjonowały głosy kontratenora Piotra Olecha i tenora Macieja Gocmana, także sopranistki Marzeny Michałowskiej, kiedy się pilnowała i nie rozwibrowywała głosu; tylko bas, Józef Frakstein, nie zawsze „wyrabiał się na zakrętach” – to nie śpiewak barokowy, drobne nuty nie są jego specjalnością. A przy tempach, jakie nadawał dyrygent, Jurek Dybał (sami ich ponoć chcieli), było to podwójnie trudne.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Nieźle ubezpieczeni

Raporty Biura Bezpieczeństwa PZU na temat doradców stały się podstawą złożenia zawiadomień do prokuratury. Zawierają jeden wspólny wniosek: „Brak jakichkolwiek dowodów na wykonywane działania, zadań czy świadczonej pracy na rzecz PZU SA”. Czy ktoś to rozliczy?

Anna Dąbrowska, Violetta Krasnowska

To są jednak prawdziwe hity, zwłaszcza Completorium (sama też śpiewałam je w chórze, więc wiem, jaka to przyjemność). Ogromnie się spodobały, był nawet bis (myśmy też zawsze bisowali Nunc dimittis). W Wiki nazywają Gorczyckiego „polskim Haendlem” – przyznam się, że takiego określenia nie słyszałam i uważam, że raczej mu daleko (z wielu względów), ale czy finałowy fragment Completorium (od ok. 3 minuty) nie ma w sobie cienia haendlowskiej atmosfery? A tutaj, gdzieś od 0’37” do 0’57”, jest jakby drobna zapowiedź Alleluja… (To wykonanie zresztą jest powolniejsze i nudniejsze.)

Ciekawam reakcji po wykonaniu poznańskim.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj
Reklama