Salome w mrocznym ogrodzie
Nawet nie pamiętałam, że ta opera nie rozgrywa się w pałacu Heroda (bo często robi się z niej „portret rodzinny we wnętrzu”, jak np. w dawnej realizacji Trelińskiego), tylko przed nim – co okazało się odpowiednie dla sceny w Operze Leśnej.
Tak gwoli ścisłości, to ma być nie ogród, lecz „taras ciągnący się wzdłuż komnaty biesiadnej”, na którym znajduje się wylot starej studni (gdzie przechowywany jest Jochanaan). Ale drzewa na scenie, uzupełniające te prawdziwe za sceną, komponują się bardzo ładnie. Trochę nie rozumiem idei wiszącego nad sceną białego kubika, w którym Salome ze swymi służkami raz przebywa, raz nie przebywa, i który jest symetryczny ze stojącą pod nim skrzynią zastępującą ową studnią. Nie rozumiem też idei koczujących z boku ni to uchodźców (raczej uchodźczyń), ni to demonstrantów (-ek), czy też zamiany Judejczyków w… żołnierzy izraelskich pilnujących pałacu (są przecież w libretcie inni żołnierze, a Judejczycy są osobną grupą, która chce wydania im fałszywego proroka, czyli Jochanaana). Mniejsza z tym jednak, dużo to nie wnosi, taki akcent, że koniecznie chce się jakoś nawiązać do problemów współczesności, nieważne, czy bardziej, czy mniej trafnie.
Naprawdę ciekawe jest, jak ta trudna przecież opera, ale o genialnej muzyce, wciągnęła publiczność w Operze Leśnej (choć przecież i warunki niełatwe) – wychodząc można było usłyszeć najróżniejsze komentarze psychologiczne, świadczące o sugestywności i uniwersalności dzieła: i o tym, że „najgorzej to sprzeciwić się zakochanej małolacie”, i o „matce dominującej i kastrującej”; w ogóle częsty był odbiór konfliktu matki i córki (jedna pani stwierdziła wychodząc, że teraz musi porozmawiać z córką). Można tu zobaczyć jeszcze coś innego: Salome, owszem, jest rozpuszczoną księżniczką, która zwykła dostawać wszystko, czego zechce, a ucięcie głowy Jochanaanowi jest dla niej jedynym sposobem na zaspokojenie pragnienia „ucałowania jego ust” (rozczarowującym jednak ostatecznie, bo jakże mogło być inaczej). Ale to, co Jochanaan z siebie wydaje, to nie tylko urojenia („proroctwa”), ale przede wszystkim wściekle mizoginistyczny bełkot incela. Boi się Salome, bo ona jest z innego świata, który tego, co mówi, kompletnie nie rozumie – i wzajemnie. Tylko Herod czuje z tą jego mizoginią rodzaj męskiej solidarności (nie znosi swojej żony) i dlatego też początkowo nie chce spełnić życzenia Salome. I tak można snuć różne interpretacje.
Wróćmy jednak do sopockiego przedstawienia. I tu również praktycznie nie ma tańca siedmiu zasłon – to zwykle jedna z większych bolączek przy wystawianiu tej opery: niewiele jest śpiewaczek, które potrafią tańczyć, a powinien to być jeszcze taniec wyuzdany, po którym nikt się nie zdziwi, że Herod będzie gotów spełnić wszelkie życzenia Salome. A co było tutaj? Początek striptizu – Salome zdejmuje kapcie i szlafrok, a potem już właściwie nic. Wygląda więc na to, że Herod podnieca się czymś, czego nie ma – to podniecenie zresztą było oddane w sposób bardziej sugestywny, przez oblepiające go postacie pomalowane na złoto, które miały jego żądze symbolizować. On sam głosowo (Gerhard Siegel) był zresztą najbardziej przekonującą postacią tej inscenizacji. Salome – Jennifer Holloway, po komplementach, jakie wcześniej na jej temat słyszałam, trochę mnie rozczarowała nadmierną chwilami wibracją, ale ostatecznie udźwignęła tę karkołomną partię; Herodiada, Claudia Mahnke, też nie od razu zachwyciła barwą głosu. Biorę jednak dużą poprawkę na warunki i na to, że w tym roku zdecydowano się nie nagłaśniać śpiewaków, co czasem było zdradliwe, np. dla Jochanaana śpiewającego z pudła (Oleksandr Pushniak, ten sam, który uratował zeszłorocznego Holendra). Jednak paru śpiewaków w rolach pobocznych (Omer Kobijak – Narraboth, Jan Jakub Monowid – Paź Herodiady, żołnierze i Judejczycy) znalazło się w tym nieźle. Ale nie wiem, co było słychać z tyłu…
Orkiestra pod batutą Yoela Gamzou dała z siebie wszystko – imponujące tym bardziej, że przecież Sinfonia Varsovia nie gra na co dzień muzyki operowej, a już Strauss jest wyjątkowo trudny, ale, jak twierdzą, to wspaniała dla nich okazja rozwoju. W Pasji Pendereckiego będą mieli mniej roboty, ale czeka ich jeszcze niedzielne powtórzenie Salome, tym razem pod batutą Piotra Jaworskiego, które nawiasem mówiąc będzie transmitowane na kanale Orlenu, więc jak ktoś nie dojedzie, a chce to zobaczyć, ma przynajmniej taką możliwość.
Komentarze
Była taka inscenizacja Marka Weiss-Grzesińskiego z rewelacyjną scenografią Andrzeja Majewskiego z 1993 roku w Teatrze Wielkim w Warszawie, która świetnie oddawała to, o czym PK tu pisze: „ta opera nie rozgrywa się w pałacu Heroda …, tylko przed nim”.
Wtedy orkiestrę umieszczono na tle czarnego, rozgwieżdżonego nieba i wyraźnego księżyca z tyłu sceny, a solistów i akcję przeniesiono na przód (zabudowując orkiestron). Wszystko było w bieli a do tego szemrała fontanna, gdzie lała się prawdziwa woda.
Bardzo to było klimatyczne i oddawało atmosferę upalnego, dusznego, pełnego napięcia wieczoru.
Przy okazji: właśnie w tej inscenizacji świetnie poradzono sobie z „problemem” tańca siedmiu zasłon Salome (choreografia: Emil Wesołowski). Każdą z części tego tańca wykonywał/a inna/inny (bo facet też był) solista i dopiero na końcu, już zupełnie naga, pojawiała się Salome (śpiewaczka, która ją kreuje: wtedy to były Hasmik Papian i Joanna Mika-Cortes).
Inscenizacja bardzo udana. Zapamiętałem do dziś…
A ta wczorajsza: w porządku, ale bez rewelacji. Przy okazji: po tym festiwalu (znakomicie, że jest!) raczej nie należy się spodziewać jakiś przełomowych, odkrywczych koncepcji inscenizacyjnych. Zeszłoroczna Turandot np. mi się niezbyt podobała. Hollender tułacz był fajny, ale w sumie nic szczególnego. Poza świetną Sentą (T. Konieczny był chory i tylko markował śpiew – śpiewał za niego wczorajszy Johanaan, Oleksandr Pushniak).
Tym razem wydaje mi się, że dużo dobrego zrobił Boris Kudlicka. Jego scenografia dała niezłą przestrzeń do rozegrania akcji. I to było inspirujące. Ale po Jennifer Holloway spodziewałem się więcej. Dała radę, niemniej nie było to wykonanie rzucające na kolana… Za to orkiestra BRAWO!!!
Zobaczymy, co będzie dziś na Pasji wg Łukasza Pendereckiego.
Ja też pamiętam tę inscenizację Marka Weissa (podówczas Grzesińskiego) i byłam nią zdegustowana. Scenografia przypominała mi wnętrze banku ze swoimi biało-marmurkowymi podestami i wodotryskiem (taki był mniej więcej styl np. nieistniejącego już oddziału PKO na Placu Powstańców). Ponadto orkiestra była umieszczona w głębi sceny, co również było pomysłem dyskusyjnym. Oczywiście Hasmik Papian była o niebo lepsza.
A co do Pasji, bo już jestem po. Nie będę się rozpisywać o inscenizacji, która właściwie nie była potrzebna (co reżyserka Barbara Wiśniewska na konferencji przyznała), choć parę szczegółów było świetnych, np. barwne światła w lesie czy płonąca na zakończenie konstrukcja czegoś w rodzaju ołtarza-tryptyku. Ale i tak skradł show rudy lisek, który nieoczekiwanie wpadł w kadr kamery pokazującej tenże las. Inne nabudowane historyjki były dla mnie (i nie tylko dla mnie) dość enigmatyczne. W każdym razie muzycznie wszystko było znakomite: chóry i orkiestra pod batutą Bassema Akiki, no i fantastyczni soliści: Olga Bezsmertna, Adrian Eröd jako Chrystus (pamiętam go z rewelacyjnej roli Shylocka w Kupcu weneckim Andrzeja Czajkowskiego w Bregencji) oraz Artur Janda, który dokonał wyczynu stulecia. Otóż partię basową miał śpiewać Matthias Goerne, ale się rozchorował. Dziś zawiadomiono pana Jandę, który ponoć jeszcze rano malował ściany w mieszkaniu. Nigdy wcześniej nie śpiewał tego utworu, nuty przekazano mu do pociągu. Niesamowite.
A poza tym to jest taka muzyka, że zawsze robi wrażenie.
Byłam też po południu w Operze Bałtyckiej na Głosie potwora Nowaka i dziś słuchało się tego o wiele lepiej, choćby dlatego, że orkiestra nie grała gdzieś z tyłu za zasłoną, tylko normalnie w kanale, więc wreszcie można było mieć lepszy kontakt z tą muzyką. Ogólnie publiczność była zafascynowana. Bardzo ambitny jest program tegorocznego festiwalu, ale i na taki program, jak widać, jest bardzo wielu chętnych, choć może mniej niż na jakieś bardziej popularne dzieła.
Rano wracam.
No to się pięknie różnimy co do inscenizacji. Bywa i tak…
Ano bywa 🙂
Zgadzam się za to z „oceną” wykonania Pasji. Wszyscy świetni. Jakie chóry!!! Pięknie. Na prawdę.
Reżyserskie pomysły mi się nie podobały, poza lisem, który raczej był nadprogramowy, nie przewidziany i z innego porządku…
Za to światła w lesie – super. No i ta płonąca księga, czy ołtarz/tryptyk (każdy sobie sam dośpiewa, co to miało być). Wymowne i znaczące.
A więc tu się, tym razem, nie różnimy 😉
No i super 🙂 Dodam jeszcze, że tym razem głosy solistów były dobrze nagłośnione, wszystko było słychać i nie było sztucznie.
Podczas próby generalnej do Pasji (dwa dni przed koncertem – co miało pewne konsekwencje) ten lisek także był w kadrze.
Byłem trybikiem w machinie wykonawczej i miałem więcej okazji żeby próbować zrozumieć inscenizację, ale poległem – uwagę musiałem skupiać na nutach, próbach odczytania dyrygenta i zmaganiach z padającym na chór deszczu podczas koncertu. Jestem bardzo ciekaw ogólnego odbioru muzyki na widowni; dla nas, wykonawców, pojawiło się kilka niespodzianek i zdziwień.
W niedzielę wieczorem telewizja Mezzo zaprezentowała „Borysa Godunowa” z Amsterdamu (premiera miała miejsce w zeszłym miesiącu). W roli tytułowej wystąpił Tomasz Konieczny – to chyba idealny moment w jego karierze na tę partię, był w niej niezwykle przejmujący i poruszający. Szkoda, że w Warszawie odwołano realizację tego tytułu z tym artystą, byłoby to wielkie wydarzenie.
Spektakl Kirilla Serebrennikowa jest jednym wielkim i głośnym krzykiem buntu przeciw okrucieństwom Rosji, okraszonym cytatami z pamiętników rosyjskich dysydentów (te myśli wygłasza prozą Jurodiwy). Mądre, nowoczesne przedstawienie.
Będzie jeszcze kilka prezentacji tego spektaklu w najbliższych tygodniach, warto zobaczyć.
Lisek miał ewidentne parcie na szkło 😆