Kulminacja festiwalu
Jeśli ktoś nie był na recitalu Piotra Anderszewskiego, to tak jakby nie był na tegorocznym jubileuszowym festiwalu w Dusznikach.
Wiem, że niektórzy pewnie w tym momencie zazgrzytają zębami, bo żadnej transmisji z tego koncertu nie było, ani na stronie festiwalowej, ani w radiu – tylko jeśli ktoś był na miejscu i nie zmieścił się na sali, mógł obejrzeć przekaz w namiocie na telebimie, ale wiadomo, że to nie to samo.
Zacznę jednak od popołudniowego występu Philippa Lynova. Rosyjski pianista, który na wszystkich konkursach, także na ostatnim Cliburnie, jest przedstawiany jako reprezentant swego kraju urodzenia, na naszym będzie występować „pod neutralną flagą” – to chyba trochę hipokryzja. W każdym razie od 2022 r. nie ma go w Rosji, studiuje w Kolonii, ale wcześniej uczył się w Moskwie m.in. u Eliso Wirsaładze – dobra szkoła. Jest muzykalny, dziś jednak sprawiał wrażenie, jakby czuł się pod presją (choć budził sympatię publiczności, co było widać po brawach). Widoczne to było w Chopinie, nie tylko z powodu potknięć. Ale i dwie części Miroirs Ravela wypadły nie tak ładnie jak na Cliburnie (wisi na YouTube, warto posłuchać). Sonata fis-moll Schumanna wypadła chyba najlepiej, wykonana z epickim rozmachem, choć też trochę nerwowo zwłaszcza w ostatnich częściach. Na bis Walc As-dur op. 42 i ta sama Moja pieszczotka Chopina/Liszta, którą grał na Nokturnie.
PA zagra ten sam program, co dziś, już za cztery dni na festiwalu w Edynburgu, a 30 sierpnia w Warszawie na Chopiejach (w programie tych ostatnich widnieje zresztą tylko Brahms). W pierwszej części zagrał ciąg dwunastu utworów Brahmsa z opusów 116-119, nie po kolei, dobierając kolejność wedle tonacji i nastroju. Z tych, które grał w Bydgoszczy, cztery pierwsze i dwa ostatnie pozostały na tym samym miejscu. Zdumiewające jak zawsze było operowanie dźwiękiem. Dziś na odczycie prof. Ireny Poniatowskiej była mowa o istotnej roli toucher w grze Chopina – pani profesor podkreśliła, że znamienna jest różnica między owym terminem francuskim oraz angielskim touch, a terminami niemieckim i polskim, którymi mówi się o uderzeniu. Może dlatego u Polaków jest gorzej z graniem Chopina? W każdym razie u PA jest właśnie ta niezwykła subtelność wchodzenia w dźwięk – w piano, bo oczywiście bywało i forte, nawet bardzo donośne, ale zawsze ta donośność czemuś służyła, nie była po prostu hałasem. Ciekawe nawiasem mówiąc, że choć na co dzień PA jest artystą Steinwaya, to tym razem wybrał Shigeru Kawai. Z tym absolutnie niezwykłym Brahmsem, o którym można by długo opowiadać, ale lepiej słuchać, coś się ponoć dalej wydarzy – trzeba cierpliwie czekać.
W drugiej części 14 Bagatel Bartóka, olśniewające i zmienne, chwilami brzmiące jak dziecinne piosenki, choć w awangardowym jak na te czasy kontekście. Młody kompozytor miał już za sobą chodzenie po wsiach w celach etnomuzykologicznych, więc wiele melodii ludowych się w tym cyklu zawiera, a ostrym dźwiękiem i mocnymi akordami PA nawiązywał tu właśnie do chłopskiej ekspresji. Ciekawe było to połączenie dzieł Brahmsa pisanych u schyłku życia, gorzkich i czułych, głębokich i dyskretnych – z utworkami Bartóka z czasów młodości górnej i chmurnej, połączonej z nieszczęśliwą miłością.
Stojak był już po pierwszej części, a bisy były trzy: Mazurek As-dur op. 59 nr 2 Chopina (więc jednak w końcu zabrzmiał, choć był to jedyny koncert, na którym miało go nie być), Bartóka jak zwykle ulubiony Csik i Sarabanda z I Partity B-dur Bacha.
Wracając jeszcze na chwilę do odczytu prof. Poniatowskiej, wynotowałam sobie dwa gorzkie sformułowania. O tym, że polska historia to historia upadków z krótkimi zmartwychwstaniami i że w polskiej kulturze jest „symboliczna przemoc narodowości”. Prawda niestety…
Komentarze
Zniknęła kreska taktowa, zniknęły młoteczki, a wraz z nimi zniknęły myśli i zniknął czas.
Jeden z młoteczków najwyraźniej postanowił zniknąć naprawdę. Uderzony mocno przedostani dźwięk w bagateli Bartoka nie odezwał się. Niektórzy myśleli, że to było zamierzone i zastanawiało ich jak wielkiego mistrzostwa wymaga opanowanie takiej sztuki. To są czary, pewno czary! W końcu recital odbywał się o wschodzie księżyca w pełni.
OT: Jest program Warszawskiej Jesieni https://warszawska-jesien.art.pl/2025/program/program
Pełnia była rzeczywiście niesamowita. Wracałam z koncertu idąc prosto na ten księżyc, a jednocześnie z fontanny w dusznickim parku rozlegał się Chopin – Polonez A-dur, który ścigał mnie przez pół drogi. Pomyślałam: takie rzeczy to tylko w Dusznikach…
Wspominałam właśnie, że poprzedni raz spotkaliśmy się tu z PA 32 lata temu… Grał utwory, których później nie grywał: ostatnią sonatę Schuberta (w tempie tak wolnym, że Richter może się schować) i VIII Sonatę Prokofiewa. A później były jeszcze pogaduchy do późna w nocy…
Teraz wracałam chwilę później i obejrzałam przez chwilę barwne widowisko, jakie towarzyszy temu Polonezowi A-dur. A wracałam później, bo z kolei rozmawiałam z siostrami Pasiecznik. Dały koncert muzyki w pierwszej połowie polskiej (Chopin, Szymanowski), a w drugiej – ukraińskiej (Mykoła Łysenko, Wasyl Barwinski, Wiktor Kosenko); trochę dziwne było, że zaczęły od płochych transkrypcji mazurków przez Pauline Viardot, bo potem były cztery z najsmutniejszych pieśni Chopina. Po nich znów lżejszy Szymanowski – trzy z Pieśni kurpiowskich, a pieśni ukraińskie były po części wręcz wstrząsające. Tragiczny kraj, tragiczna historia. Bis też był jeden polski (Chopin – Gdzie lubi) i jeden ukraiński (Łysenko – Niczego, niczego).
Popołudniowy koncert, złożony z utworów Chopina na wiolonczelę i fortepian, niestety rozczarował, bo nawet Marcin Zdunik nie był dziś w najlepszej formie. Cóż, nie zawsze wychodzi tak, jakby się chciało.
Wpływ księżyca 🙂
Na koncertach PA często mam kłopot z wejściem w rytm, który pianista proponuje – a potem wydarza się coś, co sprawia, że już jestem w środku i słucham bez żadnych barier.
Program z Dusznik / Edynburga / Warszawy to naprawdę coś, bo cykle miniatur w wykonaniu PA mają dla mnie szczególny urok. Pamiętam dwa recitale z Wigmore Hall (luty 2014), na których artysta zagrał komplet bagatel Beethovena z op. 126 – i zrobił to tak, że niektórzy w przerwie chodzili i śpiewali. Koncerty odbyły się w odstępie dwóch dni i oczywiście były zupełnie inne, choć program ten sam.
Prof. Irenę Poniatowską pamiętam z czasów, gdy przyjeżdżała na obozy Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci. Do nas – dzieciaków jeszcze – podchodziła z uwagą i szacunkiem, a dyskutowała jak z młodszymi kolegami. Trudno cokolwiek dodać do jej gorzkiego rozpoznania. Chociaż podzielam zdanie PK co do środowego recitalu Borisa Giltburga, to (nawet w transmisji) uderzyło mnie, jak przejmująco zagrał marsz żałobny.
Tymczasem w Warszawie już drugi weekend WarszeMuzik – dziś kwartet smyczkowy na Złotej 62, a jutro duet kameralny na Umschlagplatz. W ubiegłą niedzielę nie udało mi się być na recitalu Łukasza Chrzęszczyka – żałuję, bo program super. Za to w sobotę w Kamienicy pod Zegarem festiwal rozpoczął się ciekawą ‚Memories Suite’ Alexa Weisera z 2011 roku, potem był m.in. fragment suity na skrzypce i fortepian Jerzego Fitelberga i kulminacja koncertu – IV sonata skrzypcowa Wajnberga. Dziś bez Wajnberga, ale też zapowiada się interesująco.