Muzyka „o czymś”

Wielki powrót Szostakowicza na estradę FN monumentalną X Symfonią, a wcześniej Koncert wiolonczelowy Lutosławskiego z Sol Gabettą – to był kolejny koncert miejscowej orkiestry pod batutą Krzysztofa Urbańskiego.

Solistka wykonała wobec nas ładny gest, wybierając ten utwór. Jednak choć może wybrzydzam, ale mnie to wykonanie jakoś nie porwało. Momenty bardziej liryczne były w porządku (i bis, czyli Sarabanda z Suity d-moll Bacha), ale ja za dobrze znam ten koncert, więc wiem, gdzie trzeba było zagrać bardziej zadziornie, gdzie było za dużo flażoletów (w końcówce początkowej kadencji), który motyw został zredukowany do zawijasa (ten, o którym Rostropowicz mawiał, że w tym momencie on mówi swoim prześladowcom: nu, my jeszczo uwidzim) itp. Bo przypomnę, że wedle adresata dedykacji tego utworu ta muzyka opowiada o jego walce z komuną. Partię symbolizują owe hałaśliwe odzywki dętych blaszanych (w pewnym momencie grają wszystkie, czyli – znów wedle Rostropowicza – „całe KC”). Nic, że kompozytor protestował, bo wcale nie miał czegoś takiego na myśli – ta interpretacja już się do utworu przykleiła.

Muzyka Szostakowicza często jest naprawdę „o czymś”, z tym, że kompozytor nie zawsze chciał opowiadać, o czym. Ale opowiedział o tym przed wykonaniem dyrygent, pokazując też omawiane motywy. Wygląda to już na jego stałą politykę – trochę to system niemiecki, trochę amerykański. Część publiczności słucha tych wstępów w zaciekawieniu, a część irytuje się. Tak, ludziom osłuchanym to jest niepotrzebne, nawet drażniące, ale tym osłuchanym w mniejszym stopniu to się może przydać. O ile tylko nie ma w tych wstępach przekłamań ani nadinterpretacji. Przed X Symfonią Szostakowicza była mowa o osobie, która dopiero w 1990 r. ujawniła prawdę: otóż w tamtych czasach kompozytor podkochiwał się w swojej uczennicy Elmirze Nazirowej i jej imię (zaszyfrowane w motywie e-a-e-d-a, granym niezmiennie, wielokrotnie, przez waltornię) wpisał do III części utworu. Motyw ten spotyka się z emblematem samego Szostakowicza: d-es-c-h, zwykle oddzielonym trochę od tamtego, dopiero w końcówce części się spotykają. Krzysztof Urbański powiedział, że Elmira i Szostakowicz mieli romans. Ale w rzeczywistości nie było tam romansu, była przyjaźń, a miłość tylko w jedną stronę: jego do niej. To już była nie pierwsza taka historia w jego życiu: wcześniej podobnie było z Galiną Ustwolską.

Mniejsza z tymi wszystkimi romansami, dyrygent do tej symfonii naprawdę się przyłożył, a II część – ostre, brutalne scherzo – była zagrana tak szybko i intensywnie, że potem trzeba było znów się nastroić. (Nawiasem mówiąc eksperymenty z usadzeniem orkiestry trwają: dziś kontrabasy grały spod organów, a fortepian stał po prawej stronie, za altówkami.) Publiczność w widoczny sposób stęskniła się już za Szostakowiczem i oklaskiwała muzyków długo, na stojaku.

Reklama