A po co Putin w Budapeszcie?

Donald Trump już dwa razy został wystrychnięty na dudka przez Putina. Kto pamięta, że mieli się spotkać w Stambule i nic z tego nie wyszło? Spotkali się na Alasce i też nic. Putin kupuje sobie czas również teraz. Po każdej zapowiedzi spotkania między prezydentami w sprawie zakończenia wojny w Ukrainie Rosja wysyła na nią drony i rakiety.

Giną niewinni cywile, przybywa zniszczeń materialnych. Trump robi dobrą minę do gry kończącej się ciągle jego upokorzeniem. Trudno uwierzyć, by tym razem miało być inaczej. Choć wszyscy ludzie dobrej woli, także w samej Rosji, pragną zakończenia tego konfliktu. Tak jak pragnęli tego w odniesieniu do konfliktu w Gazie. Przerwanie ognia w Strefie Gazy przyjęto z ostrożnym optymizmem. Na Bliskim Wschodzie też każde porozumienie pokojowe między Izraelem a Arabami kończyło się prędzej czy później kolejnym konfliktem. Mimo tej wiedzy skołowany dziś świat kolejny raz łudzi się, że plan Trumpa się powiedzie.

Z tym planem jest chyba tak, że Biały Dom mógł nacisnąć na Bibiego i Arabów dostatecznie mocno, a na Putina nie może lub po prostu nie chce. Trump postraszył Kreml tomahawkami i to zadziałało: Wład zadzwonił do Dona. To wystarczyło poirytowanemu Putinem Trumpowi, by zrobił kolejny zwrot i zgodził się na spotkanie z nim w Budapeszcie. A Zełenskiego, który spodziewał się zgody na tomahawki, zostawił z pustymi rękami. Rosyjskie drony i rakiety nadal uderzają w ukraińskie cele.

Takie są ramy zapowiedzianego spotkania w Budapeszcie. Że skorzysta na nim prestiżowo Viktor Orbán przed nadchodzącymi węgierskimi wyborami parlamentarnymi (na razie przegrywa w sondażach z opozycją), to pewne. Prawem kaduka wzmocni się też w Brukseli. Ale czy do spotkania w ogóle dojdzie?

Technicznie biorąc, Węgry, godząc się na wizytę Putina w stolicy państwa członkowskiego Unii Europejskiej, ignorują nakaz aresztowania prezydenta Rosji za zbrodnię wojenną na dzieciach ukraińskich, wystawiony przez Międzynarodowy Trybunał Karny. Unia ma jednak otwartą furtkę proceduralną pozwalającą nie wykonać nakazu. Korzystają z niej rosyjscy dyplomaci przybywający do Genewy czy Wiednia na konferencje ONZ-owskie. Skoro mogą oni, to czemu nie Putin? Tym bardziej że Węgry w kwietniu, kiedy podejmowały premiera Netanjahu, również ściganego przez MTK, złożyły wypowiedzenie członkostwa w tym trybunale. Procedura powinna zakończyć się w terminie jednego roku, ale kto by się przejmował terminami w wielkiej polityce?

Jest drugi powód, by do spotkania nie doszło. Jeśli Kreml faktycznie przestraszył się tomahawków dla Ukrainy, to odetchnął z ulgą, gdy Trump ostatecznie odmówił ich Zełenskiemu. A nieco wcześniej dał w internetach do zrozumienia, że przerwanie działań wojennych dotyczy obecnej linii frontu, czyli Rosja zatrzyma 20 proc. terytorium ukraińskiego. Cel Kremla został więc już osiągnięty przed spotkaniem: Ukraina nie zaatakuje strategicznych celów w głębi Rosji. Za to będzie mogła kontynuować niszczenie celów strategicznych w Ukrainie. Nadchodzi zima, celem codziennych ataków rosyjskich jest przede wszystkim infrastruktura energetyczna.

Zziębnięta kolejny rok Ukraina nie skapituluje, ale koszty agresji rosyjskiej rosną. Największe, bo w ludziach, ponosi okupowany kraj, lecz ponoszą je także, materialnie, państwa z nim wciąż solidarne. Trump przerzucił na Unię koszty amerykańskie. W Unii nie dość, że wzmacnia się eurotrumpizm, to do prorosyjskiego Orbána, dołączyli Fico i – prawdopodobnie – Babisz. Kolejny pakiet sankcji przygotowanych na Rosję wisi na włosku, bo grozi weto z ich strony. Kiepsko to wygląda, mimo deklaracji głównych liderów UE, bo kiepska jest też ich pozycja polityczna, jak choćby Macrona. Więc podsumujmy: Rosja nie ma zamiaru zakończyć agresji na Ukrainę, Trump jest za słaby, by ją do tego zmusić. Każde jego spotkanie z Putinem służy wojennym celom Rosji, a nie pokojowi.

Reklama