Tlen pojednania pilnie potrzebny

Będzie o pojednaniu między nami a Niemcami i Ukraińcami. Nie takim kiczowatym, na pokaz, że się jest progresywnym, tylko o takim, którego realnie potrzebowaliśmy i potrzebujemy między naszymi państwami i społeczeństwami, by iść naprzód po gigantycznych traumach.

Bez zamiatania pod dywan tragedii, przez które przeszliśmy, ale w nadziei, że ten długi i trudny proces to droga właściwa, lepsza niż trwanie we wzajemnych plemienno-nacjonalistycznych uprzedzeniach. Bez obciążania pokoleń, niebiorących już udziału w zbrodniach wojennych, zbiorową odpowiedzialnością za nie.

Bo właśnie zbliża się 60. rocznica orędzia katolickich biskupów polskich do niemieckich ogłoszonego pod koniec II Soboru Watykańskiego i w przeddzień tysiąclecia polskiej państwowości. Miałem wtedy 13 lat. O orędziu, nazywanym też „listem”, nic nie wiedziałem, bo w domu nie rozmawiano przy mnie na jego temat. 

Co ważniejsze, mój ojciec, więzień Pawiaka i lagru Gross Rosen, nigdy mi nie opowiadał o swoich przeżyciach z czasów wojny i okupacji niemieckiej. Nie chcę więc spekulować, jak zareagował na ten list: oburzył się, tak jak wielu Polaków, nawet chodzących do kościoła, czy zadumał. Oburzenie wywołało właściwie jedno zdanie w orędziu polskich biskupów (podpisali m.in. prymas Wyszyński i kardynał Wojtyła, który 13 lat później zostanie wybrany na papieża): „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie” (do obiegu publicznego weszło w wersji „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”). 

Ta wersja wybrzmiała mocno politycznie, choć nie o to chodziło autorom orędzia (jego inicjatorem i autorem pierwszego szkicu, napisanego od razu po niemiecku, był Ślązak, późniejszy kardynał Bolesław Kominek). 

List był związany z kościelnymi obchodami milenium Polski. Był formą zaproszenia biskupów niemieckich do udziału w tych obchodach na znak chrześcijańskiego pojednania między oboma Kościołami katolickimi.

To niby nic takiego, ale 20 lat od zakończenia II wojny światowej, której skutki Polska odczuła okrutnie, list zderzył się boleśnie z wciąż bardzo żywą pamięcią o tym w całym polskim społeczeństwie. PZPR pod wodzą Gomułki trafił się propagandowy prezent z nieba do atakowania KRK za rzekomo antypolskie politykierstwo. Musiał się zderzyć, bo większość Polaków nie była gotowa do czegoś takiego. 

Bo za co Polacy mieliby „przepraszać” Niemców? To przecież Niemcy pod wodzą Hitlera napadły Polskę i zadały nam niewysłowione cierpienia. O cierpieniach niemieckiej ludności wypędzonej z przyznanych Polsce na konferencji aliantów w Poczdamie ziem zachodnich Rzeszy można było mówić swobodnie dopiero po 1989 r. Co gorsza, dyskusja o tym w Niemczech federalnych koncentrowała się na krzywdach niemieckich, z pominięciem krzywd polskich. Gest polskich biskupów został przyjęty chłodno, mimo że był wyjątkowo odważny i profetyczny. Wyprzedził swój czas i za to zapłacił niezrozumieniem intencji autorów. 

Lecz w końcu przyczynił się do zmiany podejścia, głównie w kręgach niemieckiej socjaldemokracji za kanclerza Brandta, a dopiero później za chadeckiego kanclerza Kohla i jego wychowanki Angeli Merkel. Jako korespondent „Tygodnika Powszechnego” obserwowałem symboliczną wymianę znaku pokoju między Kohlem a premierem Mazowieckim podczas „mszy pojednania” w Krzyżowej na Dolnym Śląsku w 1989 r. Celebrował ją ówczesny biskup opolski, Ślązak Alfons Nossol. Był to moment wzruszenia i nadziei. Granica na Odrze i Nysie doczekała się ostatecznie formalnego uznania. Niemcy lobbowały za przyjęciem demokratycznej Polski do Wspólnoty Europejskiej. W roku 2004 nasze członkostwo stało się to faktem.

Proces pojednania politycznego zajął jednak wiele lat. I dotyczył przede wszystkim części klasy politycznej w obu państwach i części naszych społeczeństw. Żeby pojednanie było możliwe, ludzie muszą tego chcieć i widzieć w nim wartość, jakieś większe dobro dla nich i dla kraju. 

Do tego trzeba elit i przekonania przez nie zwykłych ludzi. Potrzeba uczciwej dyskusji historyków, odwagi podjęcia niewygodnych tematów, niezależności od ingerencji polityków w edukację i debatę publiczną. Pociąg zwany pojednaniem ma wiele wagonów i wiele razy jest po drodze zatrzymywany pod semaforami. Zwykle z powodu tej czy innej „polityki historycznej”. 

Dziś widzimy, że pojednanie polsko-niemieckie jest zagrożone. Nie przeniknęło tak głęboko, jak miało się nadzieję w pierwszych latach po likwidacji komunizmu w Polsce i NRD. Prawica nacjonalistyczna i populistyczna zrobiła swoje w obu państwach. Cofnęliśmy się na drodze do trwałego pojednania i współpracy w szerszym, europejskim aspekcie. 

To bardzo niepokojące. Współpraca polsko-niemiecka jest przecież filarem wschodniej flanki UE, tak jak niemiecko-francuska w Europie Zachodniej. Dojście prorosyjskich populistów do władzy w Niemczech, Francji i Polsce wstrząsnęłoby Unią i całą wspólnotą demokracji w Europie. Złe skutki można przewidzieć. Rosja Putina dopięłaby swego. 

Czy dziś możliwy byłby taki list adresowany do Ukraińców? Słuchałem dyskusji na ten temat w sobotę w TVP Info (publicystyka staje się w niej coraz ciekawsza). Konkluzja nie wydała mi się optymistyczna. Z każdym kolejnym prawicowym atakiem na Ukraińców, którzy znaleźli schronienie w Polsce, i wraz z mnożeniem warunków kontynuacji wspierania wysiłku obronnego Ukrainy, wysuwanych przez polskich nacjonalistów, w tym przez prezydencką ekipę Nawrockiego, takie orędzie oddala się poza horyzont. 

Nie wyobrażam sobie, aby polscy biskupi byli obecnie zdolni prosić o przebaczenie katolickich i unickich biskupów ukraińskich, choć bym im pogratulował takiego wystąpienia. Nie sądzę, by episkopat, a tym bardziej nasza obecna klasa polityczna, zdobyłyby się na taki profetyczny gest w imię przyszłości. Od razu podniósłby się krzyk protestu, tak jak było z listem do biskupów niemieckich, tylko jeszcze bardziej nagłośniony w antyukraińskiej propagandzie u nas i w Rosji. 

Bo niby za co mieliby Polacy przepraszać Ukraińców? Cóż, jest za co przepraszać – choćby za powojenną czystkę etniczną pod kryptonimem „Akcja Wisła” – ale wiedza o tym jest szerzej nieznana albo manipulowana na zasadzie „wet za wet” (także w skrajnie nacjonalistycznych środowiskach ukraińskich). Dziś dominuje u nas temat rzezi wołyńskiej i ekshumacji szczątków jej ofiar, tragedii sprzed dziesięcioleci, przesłaniającej obecną tragedię napadniętej Ukrainy. Wspaniały gest solidarności Polaków z Ukraińcami wygasa. 

Choć nie mam w rodzinie nikogo, kto ucierpiał na Wołyniu z rąk Ukraińców (mam osoby, którym Ukraińcy pomogli podczas wojny uniknąć śmierci z rąk UPA), rozumiem, jak trudno jest Polakom, których bliscy zginęli z rąk Ukraińców, przejść na tryb pojednania. Rozumiem i współczuję z nimi. Jednocześnie uważam, że taki list miałby sens. Jeden z uczestników wspomnianej dyskusji w TVP Info, teolog prawosławny i dyplomata Michał Klinger zaznaczył, że pojednanie zawsze zaczyna się w umyśle i sercu pojedynczego człowieka. 

Ja też przebyłem swoją drogę od ignorancji i uprzedzeń do akceptacji wysiłków na rzecz pojednania z Niemcami, Żydami i Ukraińcami. Wiele zawdzięczam pod tym względem ludziom Kościoła i kultury, intelektualistom, politykom pokroju premiera Mazowieckiego. Szczególny szacunek mam do osób takich jak nagrodzony właśnie nagrodą Muzeum Polin sołtys wsi Orla Marek Chmielewski. Na naszych obecnych kresach wschodnich przywraca pamięć o tamtejszej społeczności żydowskiej. 

Bez takich ludzi pojednanie byłoby jeszcze trudniejsze. Lecz dzięki nim wciąż się dokonuje tam, gdzie ostatecznie los pojednania się decyduje – w rodzinach, lokalnych wspólnotach, w małych ojczyznach. Inicjatywa i zachęta przychodzą zwykle z góry, lecz bez takiego zakorzenienia się można je wykorzenić wspólnym wysiłkiem przeciwników, których dzisiaj znowu przybywa.

Reklama