Misja Prometeusza
Nieczęsto zdarza się, że Krzysztof Pastor przedstawia w Operze Narodowej prapremierę swojej choreografii – zwykle bywała już wystawiana w świecie. Tym lepiej, bo najnowsze jego dzieło jest poruszające i głęboko humanistyczne.
Znamy wszyscy mit o Prometeuszu, jednym z drugiego pokolenia tytanów, który ulepił z gliny ludzi i przyniósł im ogień, będący wcześniej tylko w gestii Zeusa. Za to został przez tegoż ukarany przybiciem do skały; codziennie przylatywał do niego orzeł i wyjadał mu wątrobę, która zaraz mu odrastała, i tak w kółko. Uwolnił go dopiero Herakles, który zabił ptaszysko strzałem z łuku i przeciął więzy.
W balecie obejrzeliśmy historię nieco zmodyfikowaną na podstawie dramaturgii Klausa Bertischa. Ludzie wyłaniają się tu spod ogromnych płaszczy pojawiających się w pierwszej scenie Uranosa i Gai. Później pojawiają się główni bohaterowie: Prometeusz i jego brat Epimeteusz, Zeus, a także Pandora, nasłana na Epimeteusza, który się w niej zakochuje. Na nową drogę życia dostaje sławetną puszkę, która jest zemstą na ludziach: po otwarciu spływają na nich wszelkie nieszczęścia.
Pierwsza część z grubsza powtarza ten mit, ale poza protagonistami dużą rolę odgrywają zespoły. Kończy się w momencie, gdy Pandora przymierza się do otwarcia puszki – druga część zacznie się tam, gdzie kończy pierwsza. Muzyka, która tej części towarzyszy, to utwory Philipa Glassa: pierwsza i trzecia część XI Symfonii, a pomiędzy nimi fortepianowy Mad Rush (grał Kuba Matuszczyk). Wyznam, że mimo tego, iż podobało mi się to, co widziałam na scenie, poczułam się za sprawą tego akompaniamentu śmiertelnie znudzona. Krzysztof Pastor w wywiadzie zamieszczonym w programie wyznaje, że potrafi w nim „usłyszeć wszystko: gwiazdy, planety, asteroidy, bogów, a potem także i ludzi”. Ja jakoś nie potrafię.
Druga część to absolutny kontrast. To już nie tyle mit, co opis uczuć. Autorzy dopisali szczególną, ojcowsko-synowską więź między Zeusem i Prometeuszem (choć nie byli ojcem i synem) i w związku z tym pewną jednak litość ze strony Zeusa. Pandora otwiera później puszkę drugi raz, by wypuścić to, co w niej pozostało, jedyne pozytywne: nadzieję. Ostatni raz czyni to po tym, jak Gaja, tym razem w czarnym płaszczu, zagarnia pod niego ludzi. Ta czerń i czerwone światło, jak również projekcja na ekranie nad sceną, powodują, że wygląda to jak pogorzelisko. Bo ogień pomaga żyć, ale także niszczy.
Pod tę część rozbrzmiewa Requiem Mozarta – i tym razem efekt jest wstrząsający, a treść zgrana z muzyką. Trochę tylko mam pretensji do jej wykonania. Warunki co prawda były okropne, zwłaszcza dla chóru, który stał podzielony po obu stronach orkiestry, ale naprawdę nie musiał tak fałszować (szczególnie soprany). Soliści śpiewali w starym stylu, czyli kompletnie niestylowo, z wibracją godną Verdiego – a to przecież młodzi śpiewacy z Akademii Operowej. Ale liczyło się dziś przede wszystkim oko. A tancerze byli znakomici, i solo, i w grupie.
To była ostatnia premiera za kadencji Waldemara Dąbrowskiego, więc nic dziwnego, że potem odbył się istny festiwal podziękowań: ze strony choreografa i dyrygenta dla niego oraz wzajemnie.
Komentarze
A tymczasem w Krakowie zmiana dyrektora artystycznego Filharmonii. Aleksandra Humalę zastąpił Michał Klauza!
https://www.youtube.com/watch?v=mF8u9JhEq8w