Schubert i wojna

Pierwsze, dzisiejsze akordy Baltic Opera Festival były kameralne; zabrzmiały w Galerii Layup na terenie Stoczni Gdańskiej.

Na temat tego koncertu-spektaklu już w książce programowej są sprzeczne informacje: we wstępnym wywiadzie dyrektor festiwalu Tomasz Konieczny mówi, że Winterreise: Schubert/Müller/Baczyński zainicjowany, opracowany i wykonany przez jego brata Łukasza z pianistą Nikolausem Rexrothem i tancerzem Borisem Randzio miał prapremierę w zeszłym roku w sali kameralnej Filharmonii Berlińskiej, tymczasem przy samym spektaklu widnieje, że pierwsze wykonanie odbyło się w Berlinie, ale w Kühlhaus w 2003 r., natomiast po raz pierwszy w Polsce spektakl pojawił się rok później na Festiwalu Retrospektywy w Łodzi (to miasto rodzinne braci Koniecznych).

Ta sprzeczność w informacjach być może wiąże się z jakimiś zmianami, które w tym czasie nastąpiły – dziś Tomasz Konieczny powiedział, że spektakl się rozwija. I dobrze, ale niech się rozwija dalej, bo strona wizualna wydaje się niedopracowana – projekcje pojawiają się rzadko i trochę wyrywkowo, wielu narzekało – zwłaszcza w polskiej części publiczności (bo niemieckojęzycznej było dużo) – że nie było napisów tłumaczących (tu bym się akurat nie czepiała, bo cały tekst został wydrukowany w książce programowej i wystarczyło go śledzić), no i że to, co się działo w przestrzeni, która miała być sceniczną, było dla większości kiepsko widoczne lub w ogóle niewidoczne – i nie zawsze było zrozumiałe.

A było to istotne, ponieważ szczególnie ważne w tym spektaklu jest to, co robi tancerz, i jego interakcje ze śpiewakiem. Drobny Boris Randzio przy postawnym Łukaszu Koniecznym służy jako cień, który wiele dopowiada (czasem nawet dośpiewuje, i to czysto, ale w kontraście do basa solisty – tenorem, z ironicznym wyrazem). Jednocześnie towarzyszy mu, ale wzmacnia jego samotność. Jest jak owa wrona, która wiernie towarzyszy wędrowcowi, ale najbardziej zaskakuje jako lirnik z ostatniej pieśni, kiedy zamiast korbą liry kręci samym śpiewakiem.

Z Winterreise robiono już rzeczy przeróżne – rozmawialiśmy tu kiedyś o rozmaitych wersjach, z lirą korbową czy zespołem kameralnym, Juliana Prégardiena czy Philippe’a Sly. Tu sama warstwa muzyczna, jeśli nie liczyć owych wstawek śpiewaczych tancerza, jest wykonana całkowicie po bożemu, zresztą Łukasz Konieczny śpiewa znakomicie, z wyczuciem frazy, i pianista jest naprawdę świetny. Jednak to coś więcej: po pierwsze ze względu na wspomniane interakcje między śpiewakiem a tancerzem (także fizyczne), po drugie – pieśni przemieszane są tu i ówdzie z fragmentami wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i z obrazami wojny, a w paru miejscach – z fragmentem wojennych notatek pisanych przez pradziada Koniecznych, Kazimierza Fidlera, opisujących obozową gehennę, jaką przeżył. Ryzykowne połączenie, ale wszystkie te teksty łączy cierpienie i samotność, więc zręcznie zestawione nawet jakoś do siebie pasują. Choć po tym wszystkim, co opowiadał solista, wydawało się, że pradziadka będzie więcej, ale chyba rzeczywiście lepiej, że mniej, zwłaszcza że niemało tam makabry.

Jutro premiera Salome. Zapowiada się ciekawie, zobaczymy.

Reklama