Trudniejszy drugi dzień

Etap prawdy – tak to się mówi? No więc mamy teraz taki etap: wychodzi w końcu, czy ktoś został słusznie przepuszczony, czy nie. O ile wczoraj po południu było super, to dziś zmęczyłam się straszliwie, i chyba nie tylko ja.

Nie mówię tu oczywiście o porannej sesji, złożonej z tylko dwóch występów. Wtedy byliśmy zmęczeni z innego powodu – czekania najpierw na jeden występ, potem na drugi. Kompletna strata czasu. Trochę to nagrodziły nam same występy. Xiaoxuan Li nie miał może tak dobrego dnia jak wtedy, gdy grał w II etapie, ale słuchało się go bez bólu. Miał niestety trochę pomyłek, a Sonata b-moll, choć zaczęła się świetnie, to później jakby straciła na mocy. Mazurki grał ładnym dźwiękiem, dobrze też wypadło Scherzo cis-moll, ale ogólnie można było spodziewać się więcej.

Tianyao Lyu miała bardzo wypracowane mazurki (dzięki pani profesor zapewne), ale z Sonatą b-moll było już nieco gorzej: na szybsze momenty rzucała się efektownie, a w wolnych emocje spadały i bywało mniej ciekawie. Dziwny był pomysł (ale nie tak rażący jak wczorajszy Tianyou Li), żeby po tej sonacie zagrać Berceuse. Kołysanka na wieczny sen? I to bardzo jednostajna. Ale w dzisiejszym kontekście to i tak był występ najbardziej olśniewający.

Bo po południu był po prostu horror. Najpierw Vincent Ong, który kompletnie nic nie rozumiał ani z mazurków, ani z Sonaty h-moll, która była po prostu formalnym chaosem. A przed tym wszystkim dał jeszcze Wariacje op. 2, świetne technicznie, ale bez cienia wdzięku i dowcipu. Przykre to było po tym, jak nas zainteresował w II etapie (mówił po występie, że nie czuł się dobrze).

O Piotrze Pawlaku potwierdziło się niestety to, co tu pisałam już po I etapie, choć niektórzy się wówczas nim zachwycali. Ale dziś wyszło dokładnie to: „teatr i żadnej kontroli nad dźwiękiem, żadnej dyscypliny. (…) A końcówką już zarąbał tę nieszczęsną Fantazję„. Tym razem ten przykry przypadek zarąbania zdarzył się Sonacie h-moll, a teatr towarzyszył wszystkim utworom. Wydawałoby się, że pianista znalazł sposób na uoryginalnienie swoich produkcji poprzez wybór nietypowego programu: w II etapie Allegro de concert, teraz – Rondo a la Krakowiak w wersji na sam fortepian. Nie wiem zresztą, czy to jest wersja autorska, czy czyjeś opracowanie. Ale to niewiele pomogło. Tego również przykro było słuchać, tym bardziej, że pianista chyba coś wyczuł, bo zaczął się często mylić. Końcówka sonaty to już była szarża ułańska. „Trzeba się bić o Chopina” – zażartował mój sąsiad.

Trochę odpoczęliśmy po przerwie, bo Yehuda Prokopowicz znów pokazał „siłę spokoju” (choć nie ustrzegło go to od potknięć). Jak zwykle rozpoczął występ hipnotyzując jury – taki Kaszpirowski fortepianu. Tłumaczył zresztą ostatnio, czemu to robi, podkreślając, że nie patrzy na jury. No co zrobić, że tak to wygląda. Ale zagrał tak, że nie trzeba było się denerwować, że zaraz coś się stanie. Ładnie wypadły mazurki, a także pogodne i lekkie Scherzo E-dur. Potem Berceuse, która była medytacją – po niej rozległa się zwiększona porcja kaszelków. Sonata b-moll miała dobry początek, potem zdarzyło się trochę nerwówki, ale marsz i finał były już bardzo zrównoważone. Nie było dzikości i diabelstwa, ale wyraźnie nie o to pianiście chodziło.

Miyu Shindo na koniec – czy poprawiła humor? Nie bardzo. Przy mazurkach bardzo się starała, ale jej Sonata b-moll nie miała mocy. I ona miała przedziwny pomysł: żeby po tej sonacie zagrać Andante spianato i Wielki Polonez. Nie dość, że bez sensu, to jeszcze nie było to dobre. Wygląda na to, że znów skończy się na półfinale.

PS. Temat ocen przez jurorów bardzo na tapecie. Polecam mój tekst w najnowszym numerze „P”. A koleżanka z „GW” napisała na zbliżony temat, przywołując też – jak ja swego czasu – postać Krzysztofa Kontka.

Reklama