Belcea Quartet powraca
Zwykle ten zespół przyjeżdża na Chopieje, a zdarzyło się też, że na Festiwal Beethovenowski. Chyba pierwszy raz wystąpił tu na szeregowym koncercie kameralnym.
Właśnie w przerwie rozmawiałam ze znajomym o tym, że występy tego kwartetu mają szczególną atmosferę, wiążącą się chyba przede wszystkim z nader wyrazistą osobowością prymariuszki – Coriny Belcei, ale też z wielką starannością, wypieszczonym perfekcjonizmem wręcz. Dziś też się tę atmosferę wyczuwało, choć w zespole pojawiło się nagłe zastępstwo – zamiast Krzysztofa Chorzelskiego pojawiła się Karolina Errera (nie mylić z Caroliną Herrera), która urodziła się i rozpoczęła naukę w Moskwie, ma korzenie rosyjsko-dominikańskie, wcześnie wyjechała do Niemiec, a dziś jest laureatką ważnych konkursów. Kiedy usłyszałam o tym, że to ona wystąpi, to choć szkoda mi było Chorzelskiego, byłam spokojna o poziom – pamiętam ją z koncertów w Krzyżowej, to wytrawna kameralistka. I dziś również to udowodniła.
Program dzisiejszego koncertu obejmował utwory pokazujące się na tej estradzie rzadko albo wcale. Najpierw utwory Mendelssohna z op. 81, odmienne od siebie stylistycznie, bo pochodzące z różnych okresów życia: Fuga Es-dur (1827) oraz Capriccio e-moll (1843), zakończone również fugą. Bardziej świeże wydaje się dzieło 18-latka; Capriccio jest na początku trochę cukierkowe.
Totalny kontrast przyniósł II Kwartet smyczkowy Brittena. Napisany na 250-lecie śmierci Purcella, czyli w 1945 r., wykonany został po raz pierwszy dokładnie w tę rocznicę (i na dzień przed 42. urodzinami autora). Był to też rok pierwszego wystawienia opery Peter Grimes, jednego z najważniejszych dzieł Brittena; kolejne wybitne dzieła operowe były jeszcze przed nim. II Kwartet to muzyka osobna – aż trudno uwierzyć, że napisał go autor, już obecny, ale też przyszły, utworów przystępnych dla słuchacza, od Simple Symphony przez Wariacje na temat Franka Bridge’a po The Young Person’s Guide to the Orchestra (ten ostatni powstał już po II Kwartecie). Muzyka osobna, intymna i zaskakująca, coś jak kwartety Wajnberga: wewnętrzna logika odbiega od naturalnej, ale jest naturalna dla samej siebie. Robi wrażenie, zwłaszcza w tak perfekcyjnym wykonaniu.
Po przerwie dołączył Bertrand Chamayou i razem zagrali Kwintet fortepianowy E-dur op. 15 Korngolda. Ten tak popularny swego czasu w Stanach Zjednoczonych kompozytor o wiele rzadziej grywany jest tutaj, choć doczekaliśmy się w Warszawie wystawienia jego najważniejszego dzieła, opery Die tote Stadt, w Operze Narodowej 8 lat temu. Ciekawe, że tak jak II Kwartet Brittena powstał zaraz po Peterze Grimesie, tak Kwintet – po Die tote Stadt, ale jest jakby lekkim cofnięciem się stylistycznym. Jest neoromantyczny, wyczuwa się tu lekki posmak Richarda Straussa, ale też są tam jakby nieśmiałe próby w stronę trochę większego wyrafinowania harmonicznego. Jednak nie jest trudny w słuchaniu i ma dużo wdzięku. Na bis muzycy przygotowali wolną część Kwintetu Francka – i w tym melancholijnym nastroju skończył się koncert w ten melancholijny, jesienny, siąpiący dzień.
PS: Rano jadę do Gdańska na Actus Humanus, wracam w poniedziałek, więc ominie mnie najbliższy koncert symfoniczny oraz recital Sokołowa. Szkoda, ale trudno. Z Gdańska będę oczywiście nadawać.
Komentarze
Te glissandowe efekty z pierwszej części drugiego kwartetu rozleglej spożytkuje Britten piętnaście lat później w „Śnie nocy letniej”. Hipnotyczne.
Trudno sobie wyobrazić wspanialsze interpretacje wszystkich danych wczoraj dzieł. Początek wybrzmiał wprawdzie baaardzo beeciowo, ale to już wyłączna młodzieńcza przewina samego Mendelssohna…
Czyżby szykowała się płyta zespołu z Bertrandem Chamayou z kwintetami fortepianowymi Francka i Korngolda? Byłoby pysznie! Na razie najnowsza rzecz od Belcei (+ Ebene SQ) to oktety smyczkowe Mendelssohna i Enescu – premierę zaplanowano już na początek stycznia.
Jak już wracać do FN (po dłuuuższym niechodzeniu, przyznaję), to właśnie na takie jak wczoraj występy!
Dla mnie clou wczorajszego wieczoru był Britten i nawet pomyślałam, że szkoda, że to nie ten utwór wieńczy cały koncert. Ale płyty z Korngoldem i Franckiem bym posłuchała 🙂
PK przemieszcza się z koncertu na koncert z prędkością światła, a ja cały czas nad jednym rozmyślam.
Belceai (czy można tak odmienić?) trochę mi szkoda, choć bez Krzysztofa Chorzelskiego smutno.
Ale z jakim zaskoczeniem i radością przeczytałam tu znów komentarz Ścichapęka. Mam nadzieję, że nasze drogi przetną się na którymś z koncertów. Twoja przerwa musiała być bardzo długa.
A ja cały czas zastanawiam się nad koncertem Vaughana Williamsa i Rachmaninowa z soboty w FN. Wyśmienicie poprowadzone i zagrane i zaśpiewane tak różne utwory. Oba atrakcyjne inaczej, choć dla mnie jednak ten drugi.
Symfonia Londyńska brzmiała zachodnio, wywoływała obrazy zamożnego miasta, po którym przechadzają się zadowoleni z życia Londyńczycy.
Takie miałam wyobrażenia w pierwszej części. Wizualizowałam sobie świąteczny, rozświetlony Harrods (wówczas właśnie odbudowany). I znudziłam się. I poczułam jakiegoś rodzaju obcość, pustkę i nieprzystawalność światów, które teraz, po wieku i latach transformacji, wydają się być wyjątkowo bliskie i może nie jest to ułuda, ale rodzaj straty, rezygnacji z tego, co nam geograficznie, kulturowo, religijnie naprawdę bliskie.
Czekałam na „Dzwony”. Dla „Dzwonów” przyszłam na ten koncert. Bo to jest muzyka stąd.
Gdy mieszkałam dwa razy po parę miesięcy w Stanach, zapytana spontanicznie, czego mi brak odpowiedziałam dźwięku prawdziwych dzwonów, bijących z kościoła.
Były w utworze Rachmaninowa duże kontrasty muzyczne. Była siła, zwłaszcza w partiach chóru i delikatność dźwięku pojedynczych instrumentów.Siła, melancholia i pokora. Refleksja nad śmiercią.
To jest świat muzyczny, który znam ze swojego życia. I bardzo jestem przywiązana do tej wschodnio-europejskiej duchowości, którą czułam w tej muzyce, czasem wynikającej z tradycji a czasami z wiary.
Trudno mi się odnaleźć w spokoju i dostatku bijącym z muzyki Vaughana Williamsa, choć słuchałam z przyjemnością. Ale bardzo bym chciała, żebyśmy w końcu po latach potrzebnych, otwarcia i poznawania, z powrotem zwrócili nasze oczy na świat bliższy. Cieszę się, że muzyka rosyjska wróciła, cieszę się, że dyrygował Rosjanin . To obecnie bardzo trudne relacje. I tak musi być. Trudne inaczej niż kiedyś. „Dzwony” o tym też biją.