Raźniej

Nagroda im. Sacharowa prawdopodobnie nie wyciągnie z białoruskigo więzienia Andrzeja Poczobuta ani Mzii Amaglobeli z gruzińskiego, lecz przypomni o nich światu. Podbije też ich wartość przetargową.

Autorytarne dyktatury, od Białorusi przez Rosję po Iran, traktują więźniów sumienia nie jak ludzi, tylko jak karty, którymi można coś ugrać w zamian za ich uwolnienie. Na przykład za wypuszczenie swoich szpiegów lub jakichś innych osób, na których im zależy. Przypadek Poczobuta jest szczególny, bo nie chce on emigrować z Białorusi. Może dlatego reżim Łukaszenki go nie wypuszcza mimo starań polskich władz.  

Poczobut z więzienia nie wyjdzie – a czekają go jeszcze cztery lata w kolonii karnej – póki nie dojdzie do jakiegoś przełomu w białoruskiej sytuacji politycznej. Takiej, w której Łukaszenka zacznie być balastem albo Rosja uzna, że już nie ma z niego pożytku. Naciski Polski czy Unii Europejskiej na razie nie przynoszą skutku. Tylko Trump imponuje Łukaszence, ale czemu miałby naciskać na zwolnienie nieznanego w USA polskiego dziennikarza, który jest niewygodny dla reżimu Łukaszenki? 

Obawiam się więc, że Poczobut szybko nie wyjdzie na wolność. Podziwiam go i za uczciwą robotę dziennikarską w kraju, gdzie za wolność słowa można pójść do więzienia, i za obywatelską odwagę w upominaniu się o prawa człowieka, także polskiej mniejszości narodowej.

Nieczęsto zdarza się taki rodzaj patriotyzmu: lojalnego wobec własnych korzeni, a jednocześnie wobec swojej małej ojczyzny grodzieńszczyzny. Zapewne czuje się Polakiem i obywatelem Białorusi. Daje przykład, że można wywodzić się z mniejszości narodowej i nie być obojętnym na los większości w państwie, którego jest się obywatelem. W państwie Łukaszenki prześladowani są działacze opozycji zarówno z mniejszości polskiej, jak i z większości białoruskiej.

Dobrze, że w Parlamencie Europejskim po ogłoszeniu tegorocznych laureatów Nagrody Sacharowa przemówili państwo Cichanouscy. Jeśli któreś z nich będzie przywódcą Białorusi – co może się zdarzyć – to z pewnością będzie to Białoruś demokratyczna. Wystąpienia tej dzielnej pary przypomniały światu o dramacie Białorusi i pomogły lepiej zrozumieć, o co walczy Andrzej Poczobut. 

Decyzję ostateczną podjęli wraz z przewodniczącą Parlamentu Europejskiego liderzy tworzących go frakcji politycznych. Dwie rzeczy są tu warte zaznaczenia: że za kandydaturą Poczobuta byli i eurodeputowani KO, i PiS, a po drugie, że wcale nie było oczywiste, że zostanie on nagrodzony.

Parlament Europejski jest wielobarwną  mozaiką, od skrajnej lewicy przez liberalne centrum po skrajną prawicę, dość dobrze odzwierciedlającą polityczne zróżnicowane społeczeństw unijnych. Do finału Nagrody przeszli, prócz Poczobuta  i Gruzinki, dziennikarze i pracownicy humanitarni działający w Strefie Gazy i gdzie indziej oraz studenci serbscy protestujący przeciwko władzy tolerującej endemiczną korupcję. Mocni konkurenci.

A jednak wskazano na uwięzionych dziennikarzy opozycyjnych z Europy pokomunistycznej. Z krajów, w których demokracja nie przetrwała w walce z autorytaryzmem jako system, ale przetrwali ludzie, którzy wciąż w nią wierzą – jak Poczobut i Amaglobeli i tysiące innych więźniów dyktatorów – i nie boją się stać po jej stronie. Tak, to tylko gest i komunikat polityczny we wciąż niewygranej konfrontacji sił demokratycznych z autorytarnymi, ale czuję się raźniej, gdy zło nazywa się po imieniu w parlamencie demokratycznej Europy.

Reklama