Radykalni i romantyczni

Powyborczy raport znanych socjologów, Sierakowskiego i Sadury, stawia tezę, że po wyborach prezydenckich nastąpiła zmiana głównej osi konfliktu w polskiej polityce i społeczeństwie. Autorzy raportu pod sensacyjnym tytułem „Nowy duopol obali ten system”, twierdzą, że „duopol” PiS/PO zastąpi duopol antysystemowych partii radykalnych.

Na razie jednak tego nowego „duopolu” nie widać zbyt wyraźnie w polityce, bo oś konfliktu się nie zmieniła po wyborach prezydenckich i od samego początku naszej ustrojowej transformacji. To konflikt między zwolennikami demokracji a zwolennikami autorytaryzmu, między nacjonalistyczną i izolacjonistyczną „naszością” a Polską trwale osadzoną w demokratycznej wspólnocie Zachodu.

Za demokracją są partie proeuropejskie i prodemokratyczne, za autorytaryzmem – prawica, ta stara, pisowska, i ta nowa, skrajna, Mentzena oraz jawnie faszystowska Brauna. Rywalizacja między mentzenistami i zandbergistami – radykalną prawicą i radykalną lewicą – toczy się głównie w ich bańkach, w mediach, kręgach akademickich, w młodym aktywnym pokoleniu.

Autorzy raportu mają serce po lewej stronie, a ich ciekawe dzieło ma być – tak je odczytuję – ostrzeżeniem, że Polacy radykalizują się politycznie. I że na tym tle „duopol” PiS/PO zastąpi duopol Konfederacja/Razem.

Cóż, uważam samo pojęcie „duopolu” za mylące. Nabrało ono u nas znaczenia pejoratywnego. Zarówno na prawicy, jak i na lewicy używa się go nie opisowo, ale krytycznie: dwie główne siły w polityce, PO/KO i PiS, niebezpiecznie dominują nad innymi opcjami polityczno-ideowymi, utrudniając im rozwinięcie skrzydeł.

Widzę to inaczej: w ciągu trzech dekad ukształtował się u nas, w wyniku decyzji wyborców, system dwóch rywalizujących partii, które ideowo, politycznie i programowo dzieli prawie wszystko. Tak samo jak prawie wszystko – poza obywatelstwem polskim i językiem polskim – dzieli ich elektoraty. Pejoratywne zestawienie ich w jednym szeregu to zabieg propagandowy tych, którzy, jak dotąd, nie są w stanie samodzielnie ich pokonać. Poparcie dla lewicy sięga 10 proc., poparcie dla skrajnej prawicy jest dwa razy wyższe, ale wciąż niższe niż dla KO albo PiS.

Nie przeczę, że widzimy radykalizację polityczną w społeczeństwie, a przede wszystkim w internecie i mediach prawicowych. Ubolewam nad tym, ale nie widzę ani w Konfederacji, ani tym bardziej w Razem potencjału do objęcia samodzielnej władzy. „Duopol” Mentzen/Zandberg to dla mnie fantazja polityczna. Znaczący próg, którego przekroczenie może realnie zwiększyć ich wpływ na politykę, wynosi 40 i więcej procent poparcia w wyborach parlamentarnych. Oba ugrupowania są wciąż daleko od tego wyniku. Dużo bliżej są główni antagoniści: obóz Tuska przeciw obozowi Kaczyńskiego i vice versa.

Na dziś układ sił jest taki sam jak w ostatnich dekadach: lewicowi, „symetrystyczni” („jedno zło”) i skrajnie prawicowi krytycy tego stanu rzeczy chętnie nazywają go „duopolem” i uważają za wyczerpany i szkodliwy. Rzeczywistość mówi coś wręcz przeciwnego: za Trzaskowskim i za Nawrockim głosowało po 10 mln wyborców, dwie trzecie całego elektoratu. Obu kandydatów wystawiły partie „starego duopolu”. Gdzie więc przestrzeń dla nowego? Chyba tylko w najmłodszym i częściowo trochę starszym elektoracie. To na razie za mało, by złożyć w grobie „stary” duopol.

A najbliższe wybory mają być za dwa lata i wszystko nawet w tych kohortach może się zmienić. Zwłaszcza że formacje i elektoraty skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe znane są z niezdolności do trwałej konsolidacji. Ponieważ żywią się teoriami spiskowymi, wciąż wynajdują nowych wrogów i wszędzie tropią zdrajców, same skazują się na permanentną gorączkę, a ta nie służy jasności myślenia politycznego.

Tam, gdzie pojawia się figura „wroga” i „zdrajcy”, kończy się polityka demokratyczna, a zaczyna konfrontacyjna, na wyniszczenie, wymianę wszystkiego, zrywanie ciągłości państwa i prawa. Dlatego wojny ekstremizmów politycznych Polsce życzyć nie należy.

Mariusz Janicki nazywa w naszym tygodniku stan obecny „nową epoką poczerwcową”, pełną traumy po mniemanej porażce Trzaskowskiego (bo przecież wynik Nawrockiego nie jest zweryfikowany). Ale zaznacza, że to „tylko przełom epok: skończył się romantyzm, zaczął pozytywizm”. I ostrzega: „kto się obraża [na rzeczywistość polityczną], ten przegrywa”.

Jeśli odnieść metaforę romantyzm/pozytywizm, atrakcyjną w analizie polskiej polityki, do tezy Sierakowskiego i Sadury o nowej osi konfliktu, powiedzielibyśmy, że „skrajna prawica i skrajna lewica” to epoka raczej romantyczna niż pozytywistyczna. Karmiąca się mitami i fantazjami, godnościowa, samoobronnie alergiczna na każdą próbę pokazania zawiłości polskiej historii – najnowszy przykład to wystawa „Nasi chłopcy” – i swojska wersja ruchu Make Poland Great Again, czysty populistyczny nacjonalizm mocny w gębie, dysfunkcjonalny w rządzeniu.

„Pozytywizm” reprezentowaliby w takiej optyce polityczni realiści i pragmatycy, typu Tuska i Sikorskiego, świadomi jednak, że są granice, których nie wolno im przekraczać. Na przykład w polityce zagranicznej – azymut zachodni – i wewnętrznej: demokratyczne państwo prawa. Głównym i wciąż silnym rzecznikiem takiego pozytywizmu jest KO i jej elektorat.

PiS i jego wyborcy – niekoniecznie. Kaczyński jest zdecydowanie izolacjonistyczny, antyzachodni, antyniemiecki, antybrukselski. Jego stosunek do demokratycznego państwa prawa widzieliśmy w ostatnich latach. Jeśli demokracja, to tylko pod kontrolą PiS. I to między tymi dwoma siłami – a nie skrajną prawicą i skrajną lewicą, choć z ich udziałem – toczy się wciąż spór o Polskę.

Zaczął się on jeszcze za komuny i podczas 15 miesięcy wolności zwieńczonych zjazdem Solidarności, gdzie „prawdziwi Polacy” starli się z demokratyczną opozycją korowską, ciągnął w ponurych latach stanu wojennego i rozpalił na nowo po przełomie 1989 r. Już wtedy podważano sens umowy Okrągłego Stołu i dołączenia Polski do instytucji Zachodu. Ówczesna prawica szła tu ręka w rękę z władzami Kościoła. Podważano sens wstąpienia do Unii Europejskiej. Widać więc ciągłość i siłę tego sporu. Ma długie korzenie historyczne i mentalnościowe, charakterystyczne dla społeczeństwa peryferyjnego, które boryka się od wieków z brzemieniem kompleksów wyższości i niższości względem cywilizacyjnego centrum w Europie Zachodniej.

Powtórzę: osią konfliktu jest wciąż spór między praworządną demokracją konstytucyjną a autorytaryzmem uważającym demokrację za przeżytek i zawadę przeszkadzającą skutecznie rządzić „lewackim” społeczeństwem. Nowa prawica chciałaby państwa korporacji, zarządzanego niczym średniowieczne monarchie feudalne.

Ludzie głosujący na obóz Tuska w 2023 r. chcieli przyjaznej obywatelom demokracji, która pozwala żyć każdemu, jak chce, byle z poszanowaniem prawa. Nie chcieli państwa urządzającego im życie prywatne i publiczne z walną pomocą kleru rzymskokatolickiego.

To spór kulturowy, cywilizacyjny i polityczny, który przerasta zasoby intelektualne i polityczne żółtodziobów od Mentzena czy Zandberga. Ani totalna deregulacja, ani totalna regulacja nie są odpowiedzią na kryzys, z jakim boryka się obecnie Zachód, a w znacznym stopniu i Polska. Czy nam się to podoba czy nie, dziś polityka w Europie przesuwa się na prawo na tle tych zmagań. Na razie na szczęście nie w kierunku antydemokratycznego zamordyzmu, lecz raczej w stronę zawieszania „romantycznej” agendy progresywnej, przynajmniej do czasu, kiedy wzburzone żywioły polityczne się uspokoją, co szybko niestety nie nastąpi.

Reklama