Dyktatorzy nie lubią wolności słowa

Donald Trump urabia Amerykanów do rozprawy z mediami, które go krytykują albo, co jeszcze bardziej go złości, nadają programy satyryczne z niego kpiące. Na czarnej liście prezydenta USA figurują niektóre prywatne telewizje informacyjne i publiczne: radio NPR oraz sieć telewizyjna PBS, działające na zasadzie partnerstwa publiczno-biznesowego.

Wracając z bezprecedensowej drugiej wizyty państwowej w Zjednoczonym Królestwie (nawet papież Wojtyła odbył tylko jedną), Trump rzucił mimochodem, jak to ma w zwyczaju, do dziennikarzy lecących z nim na pokładzie Air Force One, że może czas zastanowić się na odebraniem licencji krytykującym go mediom. Czyli zlikwidować wolność słowa. Nieźle jak na prezydenta państwa szczycącego się największą wolnością na świecie.

Wolność słowa i prawo do posiadania broni przez prywatne osoby to dwa konstytucyjne filary amerykańskiej konstytucji. Dla Europejczyka o liberalnym nastawieniu to pierwsze – wolność słowa – to oczywistość. To drugie – prawo do przechowywania i paradowania z bronią w miejscach publicznych, np. w kafeterii, to coś trudnego do pojęcia, bo przecież niemal codziennie słyszymy o ofiarach, w tym dzieciach, kolejnych masowych zabójców.

Jedną z tych ofiar był Charlie Kirk, zagorzały trumpista postrzelony śmiertelnie podczas spotkania ze studentami. Kula dosięgła go akurat w momencie, gdy miał odpowiedzieć na pytanie dotyczące plagi strzelanin na kampusach uniwersyteckich. Jest w tym coś złowrogo symbolicznego z perspektywy obywatela państwa europejskiego, w którym dostęp do broni jest znacznie trudniejszy: ostatnie słowo w wolnej debacie należało do strzelającego.

W Europie do takich przerażających sytuacji na razie nie dochodzi, bo prawicowi politycy pokroju Pawła Kukiza jeszcze nie próbują tutaj na masową skalę zalegalizować powszechnego dostępu do broni. Dzięki temu nie doszło jeszcze w Europie do zastrzelenia prelegenta podczas jego występu na terenie uniwersyteckim.

Nie dochodzi również w wolnej części Europy, w tym w Polsce, do drastycznych naruszeń akademickiej wolności słowa. Zdarzają się próby idące w tym kierunku, np. w sprawie pokłosia napaści Hamasu na bezbronnych Izraelczyków 5 października 2023, ale jak dotąd manifestacje antyizraelskie nie zakończyły się u nas rękoczynami czy strzelaniną.

Argumenty stron konfliktu, wywołanego w tym przypadku przez organizację palestyńską, są przedstawiane bez ograniczeń w mediach i na uczelniach. Ich wiarygodność jest analizowana przez wyspecjalizowane portale i komórki weryfikacyjne działające przy rzetelnych mediach.

I bardzo dobrze, ale jak długo jeszcze, skoro Trump szykuje rozprawę z takimi mediami: chce je zrujnować żądaniami bajońskich odszkodowań za publikacje, które uważa za kłamstwo i zniesławienie, albo odebrać im licencję nadawczą pod podobnymi oskarżeniami. Takie pogróżki w Ameryce to rzecz niebywała. Nie przypominam sobie, by Obama czy Hillary Clinton albo Bush junior atakowali w ten sposób media amerykańskie.

Prawo do wolności krytykowania prezydenta gwarantuje amerykańska konstytucja. Wykorzystywanie zabójstwa Kirka do tłumienia krytyki i zastraszania mediów oraz ruchów obywatelskich, jak choćby Antifa, musi niepokoić zwolenników wolności słowa w Ameryce i innych demokracjach zachodnich. Bo Trump jest mentorem międzynarodówki skrajnej prawicy. A w Polsce nawet głowy państwa i popierającej mniemanego prezydenta wierchuszki i nomenklatury PiS.

Co gorsza, mamy tu do czynienia z gigantyczną operacją orwellowską: skrajna prawica i trumpiści przedstawiają się w USA i u nas jako obrońcy wolności słowa i w ogóle wolności, ale w istocie tylko dla siebie, dla swoich mediów, swoich dziennikarzy, a nigdy dla innych opcji ideowych i politycznych. Duda posunął się nawet od pozwania przed sąd pisarza, który nazwał go słowem uważanym za obraźliwe. W demokracji jednak liderzy polityczni muszą się liczyć z takimi cięgami. Inaczej to już nie jest demokracja, tylko system wodzowski.

Jeśli PiS wróciłby do władzy za dwa lata lub wcześniej, powróci do atakowania TVN i innych mediów i będzie się przy tym powoływał na Trumpa. Zagrozi znowu pod jakimś pretekstem odebraniem koncesji TVN albo wrogim przejęciem stacji. Zacznie nękanie niezależnych od Kaczyńskiego mediów masowymi pozwami sądowymi, zabroni spółkom skarbu państwa zamieszczania w nich reklam i ogłoszeń płatnych.

To wszystko już robili, ale teraz robiliby jeszcze bardziej nachalnie. Pod protektoratem Trumpa. Za Bidena bali się pójść na całość, bo ambasador Mark Brzezinski publicznie zapowiadał na antenie TVN24, że Ameryka będzie broniła swoich legalnych biznesów w Polsce. Dziś na takie wsparcie TVN nie może liczyć. To ponury przykład, jak trumpizm infekuje politykę polską. Nie tylko w sferze mediów, lecz ta sfera jest szczególnie wrażliwa, a mnie też zawodowo szczególnie bliska.

Pracę dziennikarską zaczynałem w podziemnej prasie opozycyjnej, kontynuowałem w legalnej, ale znów zepchniętej do podziemia prasie Solidarności i po przełomie demokratycznym w dwu poważnych tygodnikach opinii. Mam porównanie i doświadczenie, jak to jest żyć w państwie cenzury i monopolu partyjnego na media i w państwie, w którym konstytucja gwarantuje wolność słowa w ramach prawa. Naprawdę nie ma porównania. Wolność słowa – tak, ale nie tylko dla Wodza i jego przybocznych, lecz również dla jego krytyków, w tym satyryków. Satyryk podlizujący się władzy to żałosny widok.

Reklama