Smutek bliskowschodni

Mija druga rocznica dzikiej napaści bojówek Hamasu na ludność cywilną pogranicza gazańsko-izraelskiego. Gdzie wtedy byli ci, którzy dziś w arafatkach świętują powrót do Europy uczestników projektu „flotylla dla Gazy”? A przecież było wtedy – jeszcze przed zbrojną odpowiedzią Izraela – dość czasu, by protestować przeciwko barbarzyństwu i okazać empatię i solidarność z niewinnymi ofiarami. Są to wartości niewybiórcze.

Niewinnym ofiarom należą się tak samo po obu stronach konfliktu sprowokowanego przez hamasowców, tym w Palestynie i tym w Izraelu. Inaczej tracą pozytywną treść etyczną i stają się narzędziem propagandy politycznej. Nie o zwykłych Palestyńczyków tu już chodzi. Ich opłakana egzystencja nie poprawi się, gdy o ich przyszłości zadecyduje się ponad ich głowami.

Propalestyńska flotylla zatrzymana na morzu przez siły izraelskie odniosła sukces propagandowy, bo mówią o niej media, ale żywności, leków, wody dla mieszkańców Gazy nie dowiozła. Wygląda na to, że celem tej morskiej wyprawy była raczej autopromocja projektu i jego wykonawców niż dostarczenie realnej pomocy. Organizatorzy i uczestnicy dobrze przecież wiedzieli, że tak jak poprzednie flotylle również i ta będzie zatrzymana przez Izrael.

Media światowe, w tym polskie, powtarzają w relacjach niezweryfikowane niezależnie liczby ofiar wśród ludności cywilnej w Strefie Gazy. Tymi liczbami – podawanymi przez kontrolowane przez Hamas, a więc stronę konfliktu, a następnie przez agendy ONZ – podpierają się zwolennicy twierdzenia, że w Gazie siły izraelskie dokonują ludobójstwa. Czy na pewno, o tym być może się przekonamy, gdy dojdzie do trwalszego zawieszenia ognia. Na razie to napaść Hamasu na Izrael pasuje jak ulał do definicji ludobójstwa.

Nie dość, że zamordowali niewinnych Izraelczyków, w tym dzieci, to jeszcze porwali niewinnych obywateli państwa Izrael, co też jest zbrodnią. Na jednym ze statków flotylli można było zobaczyć napis „from the river to the sea”, slogan wyrażający pragnienie likwidacji państwa Izrael. Niezbyt humanitarny, za to radykalnie polityczny. Państwo Izrael odpowiedziało na atak Hamasu tak, jak odpowiedziałoby każde państwo, które w jego wyniku straciło ponad tysiąc obywateli: operacją zbrojną wymierzoną w napastników, a nie w ludność cywilną.

Czy adekwatnie do zagrożenia i z przestrzeganiem zasad wojny opisanych w międzynarodowych konwencjach, jest przedmiotem dyskusji. Na pewno jednak atak i metody wojenne Hamasu są pogwałceniem tych konwencji. O tym propalestyńscy aktywiści milczą. Milczą także o tym, jak widzą rolę Hamasu w przyszłości. Nie zarzucam tym ludziom in gremio, że są z własnej woli i w pełni świadomie sprzymierzeńcami Hamasu. Wieloma kierują szlachetne pobudki. Ale niektórzy stosują podwójną miarę przysłowiowego Kalego. I z tym się nie godzę. Pod względem doznanych cierpień nie ma też porównania porwanych przez Hamas Izraelczyków z „porwanymi” uczestnikami operacji „flotylla”.

„Kalizm” dotyczy także kwestii państwa. Izrael ma takie samo prawo do istnienia jak państwo palestyńskie. Polska od dawna uznaje to prawo. Jest demokracją, więc pozwala na pokojowe protesty propalestyńskie w ramach prawa. Izrael też jest demokracją – jedyną w zachodnim rozumieniu tego ustroju – i toleruje protesty własnych obywateli przeciwko polityce ich własnego demokratycznie powołanego rządu. Toleruje ostrą krytykę tego rządu w części izraelskich mediów.

Hamas zdobył władzę w Gazie w wyborach, ale odkąd zdobył, kolejnych wyborów już nie było. Politycznych konkurentów z Gazy usunął. Nie wiadomo, czy by ją dziś utrzymał, gdyby obywatele swobodnie mogli wyrazić swoją wolę. Dlatego nie ma żadnej gwarancji, że plan pokojowy Trumpa utrzyma się dłużej.

Dziś Hamas działa pod przymusem chwili. Kiedy odbuduje siły, uderzy znowu w Izrael, bo to jest racja jego istnienia. Tego konfliktu nie da się zakończyć ani siłą, ani perswazją. Tylko w demokratycznym państwie palestyńskim byłaby szansa na zdrowy kompromis i wygaszenie konfliktu. Ale takiego państwa nie ma i ono prawdopodobnie nigdy nie powstanie z powodu walk palestyńskich frakcji politycznych i sprzecznych interesów państw arabskich. Dla nich Palestyna to karta w rozgrywkach o panowanie w regionie. Musiałoby powstać silne społeczeństwo obywatelskie zdolne ograniczyć ambicje i wpływy palestyńskich elit władzy i pieniądza. Jaki miałyby one w tym interes?

Tak jak Rosji Putina nie zależy na tym, aby niepodległa Ukraina prześcignęła ją kiedyś cywilizacyjnie i kłuła tym w oczy Rosjan, podobnie części świata arabskiego nie zależy na tym, by kiedyś demokratyczne państwo palestyńskie rozkwitało we współpracy z demokratycznym państwem Izrael.

Reklama