Siła, ale jaka?

„Siła” weszła do podręcznego słownika dzisiejszej polityki. „Pokój przez siłę”, „Silna Polska w silnej Europie” itd. W ciekawej rozmowie z Bartoszem T. Wielińskim („GW” 10-11 listopada) premier Tusk odmienia „siłę” przez wszystkie przypadki. Jego rozumienie tego terminu różni się od sloganów twardej i skrajnej prawicy. Nie na tyle jednak, by strzegło go przed zarzutem, że zaczyna mówić językiem „konfederackim”.

Na co Tusk odpowiada, że nie chce się do nich upodobnić, aby uwieść część wyborców, lecz chodzi mu o to, aby przekonać ludzi, którzy tracą wiarę w demokrację liberalną, że nienawistny język radykalnej prawicy i promowanie przemocy nie jest jedyną możliwą odpowiedzią na obecne realne wyzwania związane z nielegalną migracją i bezpieczeństwem. I dodaje, że chce „skuteczniej niż Bosak, Braun czy Kaczyński” rozwiązać te problemy, a do tego potrzeba mu zmiany języka i nowych przepisów. Tusk nie przejmuje się komentarzami, że i tak wyborcy wolą „oryginał”.

Zdaniem premiera przeżywamy w naszej historii „moment makiaweliczny, gdy opadają wszystkie zasłony, a polityka okazuje się tym, czym jest w swej istocie, „czyli naturą, a nie kulturą. Ten, kto jest silniejszy, wykorzystuje siłę przeciwko słabszemu”. Jednak siła nie musi być domeną prawicy, „wolnościowcy, demokraci, ludzie kultury też muszą być silni”.

„Słuszność, wyższe wartości nic nie znaczą w polityce, jeśli nie stoi za nimi siła, nie mają silnych obrońców gotowych o nie walczyć. To jest dziś kluczowe wyzwanie dla wszystkich demokratów. Bo jeśli dziś decyduje siła, to oni też muszą być silni. Czy stoisz naprzeciw agresji rosyjskiej czy naprzeciw Brauna czy Kaczyńskiego – bądź silny”.

Tak oto, gdy Kaczyński od lat powtarza w kółko antyniemieckie, antyzachodnie i antyuskowe teorie spiskowe, Tusk stara się dotrzymywać kroku w swoim myśleniu o polityce nieprawicowym teoretykom nowoczesnym pokroju Krastewa czy Sloterdijka.

Gdy u nas wciąż pokutuje fałszywy moim zdaniem koncept „duopolu” KO/PiS, a Sławomir Sierakowski próbuje zastąpić go futurologicznie konceptem walki Konfederacji z partią Razem, przynajmniej w najmłodszym pokoleniu, Donald Tusk patrzy na szerszy kontekst naszych potępieńczych swarów. Za wyznacznik obecnych czasów uważa walkę o władzę niepoddaną istotnej kontroli społecznej, w tym cyklowi demokratycznych wyborów, i o kasę w skali oligarchicznej. Spór między socjalizmem a nacjonalizmem schodzi na plan dalszy.

W Europie drażni polskiego premiera bojaźliwość w stawianiu oporu piątym kolumnom Putina, które rozwalają UE. W Polsce – żywotność mantry o dwóch trumnach, Piłsudskiego i Dmowskiego, wciąż rządzących u nas polityką. „Dzisiaj nie widzę trumny Dmowskiego, widzę masę ludzi, szczególnie młodych, kupujących tę narrację [o agonii demokracji liberalnej]. W której na szczycie wartości jest siła”.

Oś konfliktu zdaniem Tuska, najbardziej doświadczonego i dojrzałego polityka w dzisiejszej Polsce, przebiega między tymi, którzy tęsknią do modelu chińskiego czy saudyjskiego – „pieniądz, władza bez kontroli, hierarchia społeczna, ucieczka od cyklicznej zmiany władzy” – a tymi, którzy nie są entuzjastami takiej polityczno-biznesowej oligarchii zastępującej demokrację liberalną. Dodałbym, że u nas na entuzjastę modelu „saudyjskiego” kreuje się Daniel Obajtek. Z poparciem Kaczyńskiego i pisowskiej elity.

Tusk zwraca uwagę, że są dwa źródła sukcesów narracji prawicowej: przekonanie po stronie demokratycznej, że ma całą rację, a po drugie, że od strony twardo prawicowej demokraci nie mogą niczego zaczerpnąć. To brzmi mocno kontrowersyjnie dla demokratów. Bo co mianowicie mogliby zaczerpnąć?

Też się nad tym zastanawiam. Przecież nie kult siły w relacjach społecznych i międzypaństwowych. Odpowiedź Tuska: prawica lepiej nazwała lęki w społeczeństwach Zachodu i lepiej na nie zareagowała, roztaczając wizję silnego, sprawnego i skutecznego państwa broniącego swych granic i interesów.

No tak, myślę sobie, to dla wielu brzmi przekonująco, ale przecież Tusk wie, że ceną za „silne państwo” może być osłabienie społeczeństwa obywatelskiego i praw człowieka, o które sam walczył za komuny. Wie, że nie może liczyć na współpracę z pałacem prezydenckim we wszelkich próbach czyszczenia państwa i prawa z pisowskich złogów.

Wie, że weta Nawrockiego osłabiają lub torpedują te starania obozu demokratycznego, czyli prezydent nie chce ani Tuska, ani państwa opisanego w naszej konstytucji. Ostentacyjnie go ignoruje lub dezawuuje, tak jakby silne państwo było możliwe tylko po przejęciu pełnej władzy przez PiS i Konfederację pod jego przewodem.

W takich realiach, żeby mieć państwo zarazem silne i demokratyczne w rozumieniu naszej konstytucji, trzeba determinacji obozu rządzącego, prodemokratycznych organizacji i ruchów społecznych oraz nieprawicowego elektoratu. To jest „demokracja walcząca”, z której u nas drwi prawica, bo się jej boi. Uwierzyła, że to jest jej czas, a demokraci to „miękiszony”. I na tym polega problem z diagnozą Tuska. Prawica musiałaby też umieć i chcieć „zaczerpnąć czegoś” od demokratów, liberałów, lewicy. Wtedy Tusk miałby większą szansę „trochę naruszyć” podział dzielący dziś Polskę.

Reklama