Szok i opamiętanie

Radość z wypuszczenia z więzień Łukaszenki ponad setki politycznych, w tym noblisty Alesia Bialackiego, ale smutek, że nie ma wsród nich redaktora Poczobuta. Pogłoski o jego zwolnieniu krążyły wśród dziennikarzy od czwartku. A jednak nie wypuścili.

Może odmówił, bo w wolnościowym pakiecie była zgoda na wyjazd z Białorusi, a on nie zamierza emigrować. Może nie zgodzili się Rosjanie, bo Kreml musiałby patrzeć, jak minister Sikorski fetuje zwycięstwo polskiej dyplomacji. A może sam Łukaszenka chce wciąż mieć kartę przetargową w osobie Poczobuta. Musimy więc dalej czekać na jego uwolnienie, zgrzytając zębami.

Sukces może ogłosić dyplomacja amerykańska, ale ma on cenę złagodzenia izolacji reżimu Łukaszenki. Lekcja jest więc prosta: reżim dalej będzie handlował ludźmi, których wtrąca do więzienia pod sfabrykowanymi oskarżeniami.

Część z nich wyszła na wolność w sobotę, kiedy przypadła kolejna rocznica „nocy generałów”. Chcę jej poświęcić kilka uwag.

W latach 80., ostatniej dekady PRL – niby dawno, a dla mnie jak przedwczoraj – zdarzyły się cztery wydarzenia o wielkiej wadze: powstanie Solidarności, zamach na Jana Pawła II, stan wojenny noszący znamiona zamachu stanu i porozumienie Okrągłego Stołu. Zmieniły nie tylko bieg historii Polski, ale i Europy. Szczególne jest miejsce zamachu na papieża, też bezprecedensowego. Miał zlikwidować symbol i autorytet niezależny od ówczesnej władzy, złamać ducha pokojowego, obywatelskiego nieposłuszeństwa, odebrać wszelką nadzieję. Podobnie zresztą jak zamordowanie ks. Popiełuszki. Kościół jako instytucja samosterowna był tak samo nie do przyjęcia dla komunistów jak Solidarność. Mieli dwie opcje: tolerować albo uderzyć.

W niedawno wyprodukowanym filmie „Zamach na papieża” w reżyserii i na podstawie scenariusza Pasikowskiego – obejrzałem na Netflixie i nie żałuję – obowiązuje teza o spisku specsłużb polskich, sowieckich i bułgarskich przeciwko papieżowi z Polski. Wynajęty kiler Agca, turecki nacjonalista, prawdopodobnie nawet nie wiedział, komu służy. Do zamachu doszło 13 maja 1981 r., gdy w Polsce trwał wolnościowy zryw pod egidą Solidarności.

Ta zbieżność raczej nie była przypadkowa. Jan Paweł II razem z niekontrolowanym przez komunistów oddolnym ruchem społecznym był postrzegany jako zagrożenie ideologiczne w bloku sowieckim, a szczególnie w PRL. Siedem miesięcy po strzałach na placu św. Piotra na ulice polskich miast wyprowadzono żołnierzy i milicjantów, zaczęły się masowe aresztowania liderów, działaczy i sympatyków Solidarności i pacyfikacje strajkujących zakładów pracy. Władza zaatakowała własnych obywateli pod hasłem, że komuniści będą bronić socjalizmu jak niepodległości. Dowodzący dowiezieniem mnie do miejsca internowania w Uhercach powiedział mi w twarz, że gdyby miał taki rozkaz, zastrzeliłby mnie na miejscu bez wahania.

Do nieudanego zamachu na papieża doszedł zamach stanu. Pierwszy się nie powiódł, drugi owszem. Gospodarka się sypała, ale w przemocy byli dobrzy. Niektórzy do dziś bronią gen. Jaruzelskiego, że dzięki zamachowi, jaki przeprowadził na Solidarność, uratował Polskę przed napaścią Sowietów. Mnie to nie przekonuje, bo jeśli naprawdę kierował się patriotyzmem, a nie chęcią utrzymania władzy i autorytarnego systemu, to mógł przygotować plan obrony przed inwazją sowiecką zamiast planu ataku na Solidarność, która chciała demokratyzacji, a w dalszej perspektywie pełnej niepodległości.

Gdyby do napaści doszło, powinien stawić jej opór razem z Wałęsą i innymi przywódcami Solidarności. Niekoniecznie militarny. Wystarczyłby moralny i polityczny. Sowiety mogłyby w obliczu takiego protestu wstrzymać agresję i zostawić sprawę do rozstrzygnięcia samym Polakom, jak się ostatecznie stało przy Okrągłym Stole. Jaruzelski wybrał jednak przemoc jako metodę rozwiązania konfliktu. Tego się nie zapomina.

Społeczeństwu dano przykład, że tylko siła się liczy, a reszta to dekoracje. Lekcja przemocy zapadła w pamięć społeczną głęboko: a więc tak można. Więc nie dziwmy się, że Braunowi, pierwszemu jawnemu przemocowcowi w III RP, przybywa zwolenników. Gen przemocy zakodowany w stanie wojennym reaktywowano na skrajnej prawicy. Idealnie wpisuje się to strategię walki z demokracją po obu stronach Atlantyku.

Jednak Jaruzelskiemu trzeba oddać, że porozumienia przy Okrągłym Stole dotrzymał. To też był bezprecedensowy, bo bezkrwawy przełom. Ponieważ polegał na (racjonalnym) kompromisie, napotkał sprzeciw po obu stronach. Do dziś niektórzy ludzie dawnej opozycji uważają go za zmowę elit. 

Ja też miałem wtedy wątpliwości, ale dałem się przekonać mądrzejszym ode mnie, że jeśli chcemy demokracji, musimy godzić się na kompromisy, bo polityka w stylu „wszystko albo nic” przedłuży wychodzenie z ówczesnego totalnego kryzysu. Będziemy się dłużej męczyć, ponosić koszta zapaści, strach i niepewność byłyby dalej głównymi doradcami w naszym życiu prywatnym i obywatelskim. Największym osiągnięciem pierwszej Solidarności było przełamanie strachu w społeczeństwie. Nie wrócił po 13 grudnia roku pamiętnego i dzięki temu ówczesna władza z linii walki musiała przejść na linię negocjacyjną.

Pisowska opozycja nazywa obecną koalicję rządzącą obraźliwie koalicją 13 grudnia. Zestawia ją zatem z zamachem komunistów pod wodzą Jaruzelskiego. Podważa słuszność obrad Okrągłego Stołu, przemilczając, że siedzieli przy nim bracia Kaczyńscy. Zamachem stanu nazywa powstanie i działania obecnego demokratycznego rządu. Pełniący obowiązki głowy państwa stara się sabotować i delegitymizować jego prace.

Wysuwane oskarżenia podmywają zaufanie do rządu i państwa w momencie, gdy Rosja uczyniła z nas głównego wroga. Kremlowska propaganda i rosyjskie służby podsycają konflikty w polskiej polityce wewnętrznej i zagranicznej, by zwiększyć szanse dojścia u nas do władzy sił antyukraińskich i prorosyjskich. Kompromis jako racjonalny cel polityczny znów jest odrzucany. Lekcja lat 80. idzie w zapomnienie, a przecież bez niej nie byłoby wolnej Polski.

Reklama