Diabeł czy byk?

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Czasami przy wystawianiu popularnego dzieła kombinuje się coś za wszelką cenę, żeby tylko coś było inaczej. Takie niestety odnosiłam wrażenie, oglądając w Operze Narodowej premierę Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry (debiut na tej scenie).

Na plakacie widnieje półnagi chłopak przystawiający sobie do głowy palce jak różki. O co tu chodzi i co to ma wspólnego z Carmen? Tylko tyle, że w paru miejscach tej opery występuje chór chłopięcy. Ale musi być inaczej, więc jest: już na uwerturze pokazuje się chłopiec z latawcem, później przychodzi cała grupa, której prowodyr próbuje mu go zniszczyć, ale w końcu z tego rezygnuje. Chłopiec w dalszej części spektaklu jest z kolegami razem, ale osobno. Wewnątrz zbudowanej przez Barbarę Hanicką wielkiej, dwupiętrowej konstrukcji z rusztowań, która wygląda trochę jak arena (myślałam, że stanie się areną w finale, ale jednak nie), na pustej okrągłej przestrzeni stoi coś na kształt altanki z pojedynczym dzwonem pośrodku. Skąd on się wziął? Zapewne stąd, że pojawia się w tekście, ponieważ jego dźwięk sygnalizuje przerwę w robocie dla pracownic fabryki cygar. Tak więc stoi sobie, ale dzieciaki nie wiadomo po co go wynoszą z tej altanki, a gdy przychodzą żołnierze, porzucają go i uciekają. Zostaje tylko ten sam chłopiec, który wcześniej występował z latawcem. Dowódca oddziału łapie go  i przekazuje Josému, który trzyma go przez resztę aktu; zaczynałoby to już wyglądać na mobbing, gdyby nie wyglądało tak nienaturalnie. O co chodzi? Nadal nie wiadomo. Dopiero kiedy pojawia się Carmen, nie wiedzieć czemu z przyprawionymi białymi skrzydełkami (czyżby to była taka anielska postać? A może skrzydełka mają symbolizować wolność, której uosobieniem ona jest? To też dość pokrętne), rzecz się wyjaśnia: Carmen broni chłopaka, uderzając żołnierza kwiatem – tym samym, o którym José później będzie śpiewał arię.

Co jakiś czas pojawia się w tle wyświetlany czerwony kształt z rogami – to niby ten diabeł, którego chłopiec widzi. Ale ma on raczej byczy kształt i tym, którzy pamiętają dawne wystawienie tej opery na tej scenie, może wydać się czerwonym cieniem tego ogromniastego byka, który wtedy pojawiał się w kluczowych momentach. Jaka jest jego rola? Symbolizuje ludzkie namiętności? Taka banalna oczywistość?

Nie będę się już dalej pastwić, powiem tylko jeszcze o jednym dość pozytywnym zabiegu: w końcówce Carmen i José stoją sami na scenie, czarna kurtyna oddziela ich już od dekoracji i cała reszta dzieje się już tylko między nimi – wtedy na tę kurtynę zostaje rzucony obraz z kamery, zbliżenie na twarze bohaterów. Taki teatr i film zarazem. Niestety mniej jest to korzystne dla Carmen, bardziej dla niego, który w tym momencie się rehabilituje.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Prezydent nie wszystkich Polaków

Pojawił się znikąd i trafił na szczyt. To będzie zapewne najbardziej konfrontacyjna prezydentura ze wszystkich dotychczasowych, której skutkiem może być paraliż państwa. Tylko czy Karol Nawrocki faktycznie jest mocarzem, na jakiego pozuje?

Rafał Kalukin

Pora w końcu opowiedzieć, co słyszymy. W roli tytułowej występuje izraelska mezzosopranistka Rinat Shaham, która specjalizuje się w niej od lat kilkunastu – tak śpiewała 13 lat temu, głosowo to było dużo lepsze niż dziś; w kilka lat później było już lepiej aktorsko, ale dziś artystka sprawia wrażenie, jakby chciała pokazać wszystkie stereotypy związane z wykonywaniem tej roli: ostre zmiany rejestrów, odcień wulgarności, zmysłowość agresywną, odpychającą raczej niż przyciągającą. Partneruje jej amerykański tenor Leonardo Capalbo, w pierwszych dwóch aktach bladawy, dopiero po zrzuceniu munduru się rozkręca. Znakomita jest Ewa Tracz w roli Micaëli, choć w III akcie nie wiedzieć czemu realizatorzy zrobili z niej pijaczkę (że nie miałaby inaczej odwagi przyjść do obozu?), świetne są też poboczne role, z których większość wykonawców to adepci (obecni lub byli) Akademii Operowej przy tym teatrze.

Wracając jeszcze do strony wizualnej, o dekoracjach już wspomniałam (przez cały spektakl niewiele się zmienia), kostiumy są dość paskudne, a ruch sceniczny – nie licząc układów tanecznych stworzonych przez Jacka Przybyłowicza – dość sztuczny. Myślę, że praca z dużymi grupami wykonawców – a w Carmen przecież bardzo istotny jest chór – nie jest jeszcze czymś, w czym Chyra dobrze się czuje. To specjalista od scen kameralnych, co było widać swego czasu w Graczach w Operze Bałtyckiej, gdzie zrobił świetną robotę, ale też śpiewaków było tam zaledwie kilku. W Carmen można by to powiedzieć tylko o wspomnianym zakończeniu. Czarodziejska góra Mykietyna z kolei to było coś tworzonego od podstaw wspólnie przez wszystkich realizatorów z kompozytorem włącznie. Carmen wywołała i owacje, i buczenie (w tym wybuczano dyrygentkę Keri-Lynn Wilson), ale może jeszcze się uleży. W każdym razie to trochę oddechu dla publiczności – potrzebne jest jej od czasu do czasu coś, co zna i lubi.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj
Reklama