Dvořák Bella i włoski Mahler

To był jeden z takich koncertów, z których nie chce się wychodzić. Ale trzeba było, bo muzycy z samego rana wsiadają do samolotu i lecą do Frankfurtu na kolejny koncert z tym samym programem (plus jeszcze Blumine Mahlera).

Nikt mi nie był w stanie powiedzieć – a za kulisy do solisty się nie udałam – czy Joshua Bell zagrał dziś Koncert a-moll Dvořáka na swoim stradivariusie Gibson ex Huberman, ale zapewne tak: menedżer powiedział koledze, że na pewno był to strad, a na stronie artysty nie jest wymieniony żaden inny. Tak czy siak, słuchanie tego dźwięku było prawdziwą ucztą. Mimo swoich 57 lat artysta wciąż wygląda chłopięco (zwłaszcza z daleka – siedziałam tym razem na pierwszym balkonie) i zachowuje się na scenie bardzo dynamicznie, a finałowego furianta niemal zatańczył. Ten koncert Dvořáka jest może mniej efektowny niż wiolonczelowy, ale też nie tak oklepany. Bisem solista nas zaskoczył: zaprosił na scenę harfistkę z orkiestry (czekającą na Mahlera w drugiej części koncertu) i zagrał z nią opracowanie – nie wiem, czyje – Nokturnu cis-moll op. posth. Chopina. Bardzo to było sympatyczne.

Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia z Rzymu pod batutą swego obecnego szefa Daniela Hardinga sprawiła jednak, że – jak się wyrazili znajomi – pierwsza część koncertu okazała się przystawką do drugiej. Właściwie w pierwszej części trudno było się nawet tego spodziewać – to nie jest orkiestra perfekcyjna, czasem zdarzają się i w niej nierówności, a nawet kiksy. Ale w symfonii mimo wszystko pokazała pewną dyscyplinę. I Symfonia Mahlera jest utworem, w którym trzeba sprawdzić się w wielu nastrojach: od sielskiej pierwszej części z ptaszkami i zaledwie paroma chmurkami przez rozkoszny laendler i „żarty z pogrzebu”, czyli słynny marsz na temat Bruder Jakob, schläfst du noch (w Polsce Panie Janie, rano wstań), po rozszalały burzami emocjonalnymi finał, w tym wykonaniu szczególnie dynamiczny. A wszystkie ptaszki i inne przyrodnicze odgłosy były również bardzo wyraziste. Pięknie brzmiały poszczególne instrumenty dęte, a szczególnie zachwycił mnie dźwięk oboju – wyjątkowo śpiewny i ciepły, zupełnie nie przypominający skrzeczenia, jakie nader często możemy słyszeć. W sumie – był to Mahler bardzo włoski, ale w sumie Austria i Włochy to przecież sąsiedzi, więc czemu nie?

Nawiasem mówiąc, wyścigi pogrzebowych kapel w III części przywodzą na myśl, że zaledwie parę lat później Charles Ives w dalekich Stanach będzie eksperymentował z równolegle grającymi orkiestrami wojskowymi, próbując uzyskać efekt znany mu z dzieciństwa, podobnie jak było to w przypadku Mahlera. Ponoć Mahler pod koniec życia, podczas swego epizodu amerykańskiego zainteresował się muzyką Ivesa i nawet chciał ją wykonywać w Europie, ale nie zdążył. Jednak poza słowami samego Ivesa nie mamy na to dowodów.