Bostridge jako młynarczyk
Przyjechałam dziś z powrotem do NOSPR, żeby osobiście się przekonać, jak to jest z Ianem Bostridgem, bo po tym, co napisał muzon o jego recitalu na Festiwalu Beethovenowskim, byłam już zaniepokojona. Niesłusznie.
Musiał wtedy być po prostu przeziębiony czy w ogóle być w jakiejś niedyspozycji. Dziś stwierdziłam, że może jego głos nie ma już takiego blasku i urody jak kiedyś (czegóż chcieć, ma 60 lat), ale osobowość wciąż potrafi zafascynować.
Wiadomo, że pieśni Schuberta stanowią ważną część repertuaru tego brytyjskiego tenora, nawet napisał książkę o Winterreise (którą zresztą w pewnym momencie cisnęłam w kąt, bo wkurzyłam się na polskie tłumaczenie), jednak to nie jest ten Schubert, którego tygrysy lubią najbardziej – bardzo sobie cenię jego wykonania, ale wolę prawdziwe niemieckie – Prégardiena czy Gerhahera. Otworzyłam się mimo to i na tę interpretację Pięknej młynarki – i właściwie nawet nie musiałam się specjalnie otwierać, bo był to spektakl wstrząsający.
Pisałam tu kiedyś, za jego poprzednią wizytą na Kulturze Naturze (z tą samą pianistką zresztą), o tym, że ma on w sobie coś z dziecka. Dziś był chłopcem – młynarczykiem bez granic zakochanym w córce swojego chlebodawcy. Chłopcem naiwnym, szukającym wszędzie znaków i symboli, rozmawiającym ze strumieniem. Było już wiele dyskusji na temat tego, kim jest bohater tego cyklu pieśni, jak go widział autor tekstu Wilhelm Müller, a jak Schubert. Zastanawiano się wielokrotnie, co takiego musiało być w tym chłopaku, co od niego odrzucało (a w jeszcze większym stopniu dotyczy to bohatera Podróży zimowej). Wydaje mi się, że Bostridge to celnie pokazał: jego bohater miał w sobie nie tylko naiwność, ale taką wierność zasadom, jakiej po prostu nie daje się wytrzymać. Czerń-biel. Oczywiste się staje, że młynarka nie byłaby z kimś takim szczęśliwa. A na koniec ta czerń-biel wiedzie go w toń strumyka, który śpiewa mu upiorną kołysankę.
Śpiewak wcielił się w tę rolę w sposób niezwykły, a gdy znieruchomiał pochylony po owej kołysance, publiczność nie miała śmiałości rozpocząć oklasków. Jednak gdy już rozpoczęła, bez stojaka się nie obeszło. Tak się zastanawiałam, czy jego niemal bliskie ciszy piana były słyszalne z tyłu amfiteatru. Ja siedziałam w X rzędzie, więc słyszałam wszystko, ale nie wiem, jak inni. Przed cyklem zabrzmiała jeszcze najdłuższa pieśń Schuberta – Viola, o fiołku-dziewczynie, budzącej się do życia po zimie, która nie doczekała nadejścia wiosny-oblubieńca. Historia jakby równoległa do tej z cyklu, o nieszczęśliwej miłości i śmierci. A na bis było przepiękne opracowanie przez Brittena pieśni O Waly, Waly. Tutaj pandemiczne wykonanie z Antoniem Pappano.
Komentarze
A czy wykonał wersję na głos wysoki (tenorową), czy może jednak niższą (tę, po którą sięgają barytony)? Mnie się wydaje, że jego głos mocno się obniżył i będzie już teraz głównie barytonem.
No, nie brzmiało to barytonowo.