Trzaskowski „przegrał przez krzyż” ?

W dyskusję o przyczynach porażki Rafała Trzaskowskiego włączył się koalicjant Donalda Tuska, lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz. Ta dyskusja zaczyna być coraz bardziej oderwana od rzeczywistości, gdy mamy coraz więcej głosów o manipulacji ostatecznym wynikiem wyborów prezydenckich. Bez przeliczenia głosów w komisjach, w których doszło do „anomalii” i wyjaśnienia sprawy głosów unieważnionych, trudno będzie uznać mandat prezydencki Karola Nawrockiego.

To postawi koalicję rządzącą przed pytaniem, jak ułożyć relacje rządu Tuska z ekipą Nawrockiego. Uznać kohabitację za fakt dokonany, spuścić kurtynę milczenia na protesty, zacząć orkę na tym ugorze w nadziei, że Nawrocki, objąwszy urząd, spuści z konfrontacyjnego tonu? A może postępować z nim tak jak z „Trybunałem Konstytucyjnym”, którego obecny szef lansuje teorię spiskową o rzekomym „pełzającym zamachu stanu” na rozkaz Tuska, czyli, na ile to możliwe, ignorować staro-nowych lokatorów pałacu Prezydenckiego?

Z punktu widzenia państwowego nawet najtrudniejsza kohabitacja wydaje się lepsza niż przeciąganie sporu o prawną legitymację Nawrockiego do pełnienia urzędu, dlatego dziś najważniejsze jest według mnie wyjaśnienie „anomalii”. Musimy wiedzieć, czy Nawrocki ma prawo być prezydentem Polski.

Czy Trzaskowski rzeczywiście „przegrał przez krzyż”? Ta teza zakłada – jak wszelkie krytyki kampanii Trzaskowskiego – że wybory były uczciwe, a powodem jego porażki były błędy jego sztabu. Jednym z nich miało być antykościelne i antykatolickie nastawienie kandydata KO. Nie przekonuje mnie to, bo tak przedstawiała Trzaskowskiego propaganda PiS i skrajnej prawicy.

Odwoływała się do czasu sprzed kampanii, kiedy Trzaskowski jako prezydent Warszawy podpisał deklarację na rzecz równych praw społeczności LGBT i polecił usuwanie symboli religijnych, w tym krzyża, w budynkach podległej mu administracji stołecznej. Podczas oficjalnej kampanii na prezydenta RP Trzaskowski do tych wątków się nie odwoływał. Natomiast prawica stale do nich wracała. Atakowała go część biskupów, kleru i katolickich aktywistów sympatyzujących z obozem Kaczyńskiego.

Z pewnością miało to wpływ na sporą część elektoratu nazywanego „konserwatywnym”. Opozycyjna prawica i część PSL oraz ugrupowania Hołowni lubi powtarzać, że społeczeństwo polskie jest w masie wciąż „konserwatywne”, tradycjonalistyczne, niechętne przemianom obyczajowym i kulturowym, które postępują w społeczeństwie żyjącym w systemie demokratycznym. Krytycy zarzucają Trzaskowskiemu, że zignorował ten stan rzeczy i dlatego przegrał.

Ale to bardzo uproszczona diagnoza. Może być tak, że przegrał – o ile rzeczywiście przegrał – bo nie docenił gotowości sporej części społeczeństwa do akceptacji tych zmian obyczajowych i kulturowych. Zamiast eksponować te tematy, unikał ich w obawie, że odstraszą od niego część wyborców. A to przecież żadne odkrycie, że po ponad 30 latach demokracji i wejściu kolejnych pokoleń urodzonych już w tym systemie nasze społeczeństwo jest bardzo zróżnicowane pod względem światopoglądowym. Wcale nie takie „konserwatywne”, lecz „patchworkowe”.

Snop światła na to rzuca artykuł prof. Radosława Markowskiego w „GW” (12 czerwca). Socjolog i badacz zachowań wyborczych przytacza dane zaprzeczające polityczno-ideologicznej tezie o „konserwatywnych” Polakach. Przypomina najpierw, że według statystyk samego Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce systematycznie spada u nas liczba wiernych na obowiązkowych mszach niedzielnych: z 57 proc. w 1982 (stan wojenny) do 29 proc. w 2023 r.

A teraz garść odpowiedzi na pytania ankieterów: 67 proc. za swobodą układania sobie życia przez osoby nieheteroseksualne; 67 proc. za tym, by państwo pozwoliło zezwolić na przyjazd do Polski ludziom należącym do tej samej rasy lub grupy etnicznej co Polacy; 46 proc. (prawie połowa!) za pozwoleniem na wjazd i zamieszkanie osobom z innej rasy lub grupy etnicznej; 51 proc. uważa, że to korzystne gospodarczo dla Polski, by żyli tu ludzie z innych krajów; 48 proc. – że to wzbogaca życie kulturalne w Polsce; 45 proc. – że dzięki obecności ludzi z innych krajów Polska staje się krajem lepszym do życia. We wszystkich tych sprawach odpowiedzi negatywnych jest z grubsza dwa razy mniej.

54 proc. zgadza się, że kobieta, jeśli tak zdecyduje, powinna mieć prawo do aborcji w każdej sytuacji (31 proc. jest przeciwnego zdania); za całkowitym oddzieleniem państwa od Kościoła i niezajmowaniem się przez Kościół polityką jest 52 proc.; za tym, by państwo wspierało postęp społeczny i nowoczesność, jest 51 proc. (za ochroną „tradycyjnych wartości” – 42 proc.), i stwarzało korzystne warunki dla ludzi przedsiębiorczych – 52 proc. (za solidarnością społeczną – 40 proc.).

Za holistycznym podejściem do miejsca człowieka w ziemskim ekosystemie – zasoby planety powinny służyć nie tylko gatunkowi ludzkiemu – jest 45 proc. (przeciw 23 proc.), a 36 proc. uważa, że ludzkość powinna spowolnić rozwój, mniej produkować i konsumować, za to rozwijać kulturę ograniczania się (za przyspieszeniem jest 20 proc.).

Wbrew propagandzie prawicowej i stereotypom jesteśmy więc społeczeństwem w dynamicznej zmianie, a nie skamieliną czy skansenem. Dotyczy to zarówno Polski wielkomiejskiej, jak i tej poza nią. Przyszłość należy do polityków, którzy to widzą i rozumieją, a nie zakłamują i ideologizują.

Reklama